Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/441

Ta strona została przepisana.

noża i rzucił się z nim na mnie. Odbiłem cios, uderzając go od dołu w łokieć tak, że mu nóż wyleciał z ręki. Następnie powaliłem go i ścisnąłem oburącz za gardło. Przez kilka chwil wywijał rękami i nogami, poczem legł bez ruchu. Włożyłem w usta dwa palce i świsnąłem przeraźliwie, poczem podniosłem oba odrzucone rewolwery.
Stało się to wszystko z szybkością błyskawicy. Trudność mojego położenia w czasie walki z przeciwnikami zwiększało to, że musiałem zwracać uwagę także na szejka. Ten jednak nie zdołał dotąd żadnego jeszcze ruchu wykonać. Siedział, jak posąg, i wpatrywał się we mnie. Niesłychane osłupienie, malujące się na jego twarzy, mogło mnie w innej sytuacyi pobudzić do śmiechu.
— O Allah akbar, Boże wielki! — zajęczał, wstając powoli i wskazując na tamtych dwu. — Kto ty jesteś i co ci uczynili ci mężowie, że ich pięścią zabijasz, jako Kaled psy swoje?
— Kto ja jestem? — odrzekłem — Przecież już powiedziałem. Jestem tym, o którym ci opowiadali.
— Giau... chrześcijaninem?
— Tak
— Udżubi Allah, cud Boski! Jak śmiesz tych ludzi w mojej obecności...
Chciał sięgnąć po flintę, więc zastąpiłem mu drogę i wtrąciłem:
— Nie rozdrażniaj się! Nie zdołasz już nic zmienić, ani z tego co się stało, ani w tem co się stanie.
— I owszem. Oddaj mi strzelbę!
— Zostanie na razie w mojem przechowaniu.
— Sięgnął oburącz za pas pod burnusem. Wtedy objąłem go rękoma, przycisnąłem mu ręce do ciała i zawołałem do Ben Nila, który nadbiegł właśnie z żołnierzami:
— Zwiążcie najpierw tego szejka Monassyrów, lecz nie czyńcie mu nic złego, gdyż z wroga stanie się wkrótce naszym przyjacielem.