właściwy sprawca wszystkich przedsięwziętych na mnie ataków, wpadł w nasze ręce.
Ale co z nimi zrobić? To pytanie zadawałem sobie sam, zadał mi je porucznik i onbaszi, kiedy przy nich usiadłem. Jeńcy leżeli dość daleko pod dozorem dwóch ludzi i nie mogli słyszeć naszej rozmowy. Selim siedział w tej pozycyi, którą Arab nazywa rahat el a’da[1] a więc z podwiniętemi nogami, a Ben Nil, siedzący obok, coś do niego mówił. Chciał on Selima nakłonić do rozmowy, ten jednak pomny na moje zarządzenia, zachowywał z wielkiem „męstwem“ milczenie.
— To szczególne, effendi, że twoje postanowienia mają zawsze bardzo dobry wynik — rzekł porucznik. — Wszak wiesz, że nieraz myślałem inaczej, niż ty, i sprzeczałem się z tobą, lecz teraz widzę, że twoje wskazówki i plany były mądrzejsze, niż nasze. Dzięki im mieliśmy teraz dobry połów i jestem pewien, że nam się uda odbić Ibn Aslowi porwane kobiety.
— Toby mi jeszcze nie wystarczyło — odrzekłem — Chcę mu nie tylko odebrać niewolnice, ale i jego samego pojmać i oddać w ręce reisa effendiny.
— To byłby czyn wielki, dzięki któremu setki czarnych zachowałyby wolność i życie. Ale taki sukces trzebaby obficie krwią opłacić.
— Jest to bardzo prawdopodobne, ale nie konieczne. Jeżeli się postaramy o to, aby sytuacya była dla nas korzystna, to się może bez krwi rozlewu obejdzie.
— Chciałbym zobaczyć, jak się ty do tego zabierzesz. Wszystko się składa przecież tak, że Ibn Asl nadejdzie i rozłoży się obozem nad studnią. My napadniemy na jego wojowników, pozabijamy ich, ile się da, a resztę weźmiemy do niewoli. Nie pojmuję, w jaki sposób możnaby tych pięćdziesięciu ludzi pojmać bez walki i krwi rozlewu?
— Tego nie wiem na razie i ja. Uważam życie
- ↑ Spoczywanie członków.