Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/446

Ta strona została przepisana.

człowieka za jego najwyższe dobro na ziemi i dlatego należy je oszczędzać, choćby się miało do czynienia nawet z najzawziętszym wrogiem. Zresztą wiem z doświadczenia, że każdego przeciwnika można równie dobrze pokonać chytrością, jak bronią, a takie zwycięstwo, bez krwi rozlewu, jest bezwątpienia zaszczytniejsze, niż tamto. Narazie musimy oczywiście trzymać się planu najprostszego. Ja zejdę po skale nadół, by nadsłuchiwać, a wy udacie się prawą i lewą stroną studni także na dół i zaczekacie w ciemności na mój znak do ataku.
— Jaki znak?
— Czy słyszałeś kiedy krakanie sępa we śnie?
— Tak.
— Ja będę ten głos naśladował; jest on w pustyni czemś tak zwykłem, że nie może zwrócić uwagi Ibn Asla, ani jego strażników.
— Dobrze, ale w każdym razie przy jeńcach i wielbłądach musimy zostawić kilku ludzi na straży.
— Naturalnie! Wystarczą dwaj lub trzej ludzie. Jeńcy zostaną nadal w pętach z wyjątkiem szejka. On niewinny, nic nam nie uczynił złego i nie ma względem nas złych zamiarów. Nie wiemy jeszcze, czy on i jego plemię nie przydadzą się nam jeszcze kiedy i dlatego należy postępować z nim łagodniej, aniżeli z tamtymi dwoma.
— Przyznaję ci słuszność, powiedz mi jednak, co postanowiłeś zrobić z mokkademem i muzabirem?
— Zawieziemy ich reisowi effendinie. Pokazało się, że utrzymują stosunki z łowcami niewolników.
— Więc nie myślisz się na nich zemścić? Godzili przecież na twoje życie.
— Ja tu nie jestem sędzią; religia zresztą zabrania mi zemsty.
Ben Nil usłyszał to i powiedział:
— Ale ja nie jestem chrześcijaninem, effendi. Muzabir był sprzymierzeńcem świętego fakira, a mokkadem także do tej bandy należy. Zwabiono mnie do studni, by mnie tam zgubić. Gdybyś ty był nie nadszedł,