Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/447

Ta strona została przepisana.

byłbym musiał zginąć nędzną śmiercią głodową. A zatem obaj pojmani nie należą do reisa, lecz do mnie.
— Czy chcesz ich zamordować?
— Nie — odrzekł młodzieniec z dumą — Odkąd jestem przy tobie, myślę tak, jak i ty. Nie zabijam człowieka bezbronnego, nawet gdyby był moim najgorszym wrogiem, ale mimoto chcę i muszę się zemścić. Będę z nimi walczył rzetelnie, Ty im broń zwrócisz, a potem niechaj Allah rozstrzyga między nami.
— Namyślę się jeszcze nad tem.
Powiedziałem to oczywiście, by go uspokoić, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru spełnić jego życzenia. Ten mały zuch był mi zbyt cennym, abym miał mu pozwolić narażać się na poważne niebezpieczeństwo.
Kazałem przyprowadzić do siebie szejka Monassyrów. Musiał usiąść obok nas, a czyniąc to, zapytał zaraz surowo:
— Co wam zrobiłem złego, że postępujecie ze mną, jak z nieprzyjacielem?
— Jesteś towarzyszem naszych wrogów; to wystarcza. Słyszałeś zresztą, że wydałem rozkaz, żeby z tobą nie postępowano surowo.
— Słyszałem, a mimoto jestem ciągle związany, jak jeniec. Słowa twoje brzmią ładnie, tylko postępujesz inaczej, niż mówisz. Jesteś wiarołomnym chrześcijaninem.
— Licz się ze słowami i przestań mię obrażać. W przeciwnym razie zmusisz mnie swojem postępowaniem do tego, że będę się z tobą obchodził tak, jak z tamtymi. Jesteś ich towarzyszem, a oni godzili na moje życie, mógłbym więc was wszystkich kazać natychmiast zgładzić. Kiedy rozmawiałeś z nimi, byłem w pobliżu i słyszałem wasze słowa. Wiem zatem, że pożyczyłeś im tylko wielbłądów, a zresztą nie bierzesz udziału w ich sprawkach. Według sprawiedliwości chrześcijańskiej nie powinieneś płacić za ich uczynki. Dlatego też będziesz wolny, jeśli gotów jesteś spełnić warunki, które ci przedłożę.