Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/449

Ta strona została przepisana.

— Oczywiście że wiem. Mieliśmy rozniecić ognisko.
— Jeśli tak sądzisz, to masz serce pełne ufności. Skądby się tutaj mógł wziąć gnój wielbłądzi?
— Skąd? Przecież tędy karawany przechodzą.
— Ile karawan przejdzie tędy rocznie? Studnię znają tylko ludzie Ibn Asla, a ci zatrzymują się przy niej dwa lub trzy razy do roku. Zapewne zresztą i sam wiesz dobrze, że żaden przełożony karawany nie zostawi na pustyni gnoju swoich wielbłądów. Pojmiesz więc, że Abd el Barak wiedział dobrze, iż twoje szukanie będzie daremne.
— Więc pocóżby mnie wysyłał?
— Ażeby za twoimi plecyma pomówić o tobie z muzabirem. Kiedy odszedłeś, słyszałem każde ich słowo. Chodziło o twoją śmierć.
— Allah! Udowodnij mi prawdą słów twoich!
— Łowca niewolników Ibn Asl ed Dżazur może tylko dopóty posyłać swoje karawany przez pustynię, dopóki wszystkie jego ukryte studnie pozostaną w tajemnicy. Jeśli ktoś obcy przypadkiem je odkryje, to pytam się ciebie, co Ibn Asl postawi wyżej, życie jego, czy te ogromne sumy, które zarabia na niewolnikach?
— Oczywiście że pieniądze, ale przecież oni sami przyprowadzili mię do studni. Ja się w ich tajemnice bynajmniej wdzierać nie chciałem.
— To wszystko jedno, dość, że o niej wiesz. Aby tajemnicę w dalszym ciągu zachować, musi cię Ibn Asl zgładzić.
— I to powiedział Abd el Barak?
— Tak. A może sądzisz, że cię okłamuję?
— Nie, wierzę, że mówisz prawdę, ale jacy to źli ci ludzie.
— Ty sam winę ponosisz, bo nie chciałeś im powierzyć wielbłądów, tylko się domagałeś, żeby cię zabrali z sobą.
— To prawda, teraz poznaję, że mi nie mogli zwrócić uwagi na niebezpieczeństwo, na które się narażałem. Są oni zatem mniej winni, aniżeli sądziłem,