Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/451

Ta strona została przepisana.

— Nazbierałem go, jadąc ciągle za drugimi i zsiadając za każdym razem.
— W takim razie zadałeś sobie wiele trudu zupełnie niepotrzebnie. Czyż nie pojmujesz, że dla nas niebezpiecznie rozniecać teraz ogień? Taki dym czuć zdaleka, choć go jeszcze nie widać. Gdyby teraz nadszedł Ibn Asl i zozłożył się tam na dole obozem, woń spalonego gnoju łatwoby nas mogła zdradzić.
— Nie pomyślałem o tem. Przebacz!
Leżeliśmy w zagłębieniu wzgórza a jeńcy z nami. Na wzgórku stała warta, mająca zwracać pilnie uwagę na południowy zachód. Ponieważ byłem przyzwyczajony ufać sobie więcej, niż drugim, poszedłem ku straży, a za mną nadszedł także onbaszi. Znał pustynię, więc sądził, że mi dopomoże.
Po pewnym czasie wszedł księżyc na niebo i rzucił światło swoje na przeciwległe wzgórza skaliste. Ciemne niższe miejsca można było dobrze odróżnić od wyższych, jaśniejszych. Około godziny dziesiątej zauważyłem w dali jakiś ruch, a niedługo potem zobaczyłem jasne postacie na ciemnem tle. Były to białe haiki łowców. Zeszedłem więc do kryjówki, zawiadomiłem porucznika o przybyciu oczekiwanych, zaleciłem mu ciszę i ostrożność, kazałem obu jeńcom zawiązać usta, ażeby karawany niewolników nie przestrzegli głośnymi okrzykami, a sam zeszedłem po skalnych stopniach na stanowisko, z którego i tym razem miałem zamiar rozmowę przeciwników podsłuchać.
Światło księżyca nie dochodziło do wnętrza wadi, a gwiazdy migotały tak słabo, że tam na dole panowały nieprzejrzane ciemności.
Z przeciwległego brzegu odzywało się coś, jakby świegot jaskółek, przerywany od czasu do czasu głosem głębszym. Ten świegot, były to dolatujące zdala głosy niewolnic, a wpadający chwilami bas, był głosem przewodnika, prowadzącego wielbłądy po spadzistej Ścieżce.
Głosy zbliżały się, karawana dosięgła dna wadi,