Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/452

Ta strona została przepisana.

z poczem zwróciła się wprost ku studni. Widziałem poruszające się haiki mężczyzn i jasne dachy namiotowe nad lektykami dla kobiet. Wszystko inne niknęło w głębokiej ciemności. Wtem zabrzmiał donośny głos przewodnika:
— Stać! Podziękujcie Allahowi i prorokowi, żeśmy doszli szczęśliwie do wody orzeźwienia.
Z kilkuset gardzieli wyrwał się jakby okrzyk radosny. Mężczyźni nawoływali się, albo klęli, głosy kobiece mieszały się ze sobą, wielbłądy beczały, albo mruczały. Wnet zapłonęły pochodnie i naraz mogłem zobaczyć, co się działo o sześć łokci podemną.
Była to rzeczywiście pokaźna karawana. Naliczyłem piętnaście wielbłądów jucznych, niosących tachtirwany, o kształtach bardzo rozmaitych, ale zawsze fantastycznych, a nawet dziwacznych. Inne niosły na grzbietach wory z wodą, żywność i namioty. Wierzchowych wielbłądów było około pięćdziesiąt; nie mogłem ich odrazu dokładnie policzyć.
Przez kwadrans może panował chaos i zamieszanie trudne do rozwikłania, powoli jednak nastawał w tłumie porządek. Rozbito namioty dla nięwolnic, którą to pracę same musiały wykonać. Mężczyźni zdjęli ciężary z wiełbłądów, a kilku z nich zbliżyło się z pochodniami do studni, by z niej usunąć nakrycie.
Doznawałem dziwnego uczucia. Poznałem Wschód dość dobrze, lecz nie widziałem dotychczas, takiego obrazu, jaki się tu przedemną roztoczył. Działała przytem oczywiście i świadomość, że teraźniejsza scena zamieni się bardzo rychło w scenę krwawą.
Urządzenie obozu łatwo było rozpoznać. Znajdowałem się wprost nad studnią. Na prawo od niej rozłożyli mężczyźni koce i chusty, po lewej ręce wznosiły się namioty kobiet, za nimi leżały siodła z jukami i do jazdy wierzchem, a jeszcze dalej szeregiem spoczywały wielbłądy. Rozkład obozu zatarł dodatnie wrażenie, jakie miałem dotychczas o przezorności i ostrożności sławnego, a raczej osławionego, Ibn Asla ed Dżazur.