Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/455

Ta strona została przepisana.

Jednem słowem obóz rozbito lekkomyślnie, żywiąc oczywiście zbyt wielką pewność, że pustynia nie kryje nikogo oprócz karawany.
Zabrano się do odkopania jamy. Zajęci tem ludzie pracowali rękami. Obok nich stał jakiś Negr, ogorzały od słońca, czarnobrody człowiek, który im się przypatrywał, a od czasu do czasu rzucał rozkazy na prawo i lewo. Był to zatem łowca niewolników Ibn Asl. Nie było w nim ani trochę podobieństwa do ojca, owego pozornie czcigodnego, bardzo świętego fakira Abd Asla.
Po kilkunastu minutach pracy, dostali się do płyty kamiennej, podnieśli ją, a dowódca wziął pochodnię i ukląkł, aby poświecić do środka. Wtem zaklął siarczyście i zawołał zawiedziony:
— Toż tu zaledwie na dwie stopy wody. Widocznie dyabeł odprowadził deszcz w inną stronę; nie można nawet jednego woru napełnić, bo tę wodę musimy dać niewolnicom, by się trzymały rzeźko i zdrowo. Niechaj Allah zwiąże gardła tym kobietom, przez które musimy znosić pragnienie.
— Może się co uzbiera — zauważył jeden z ludzi.
— Ja sam wiem o tem, ty synu i bratanku przemądrości, ale jak długo to potrwa? Przecież tu długo nie zabawimy.
— Wybacz! Musimy i tak zaczekać, dopóki tamci nie nadejdą.
— Nadejdą jutro, a potem musimy zaraz wyruszyć w dalszą drogę.
— Ale oni przyniosą wodę z Bir Murat.
— Ty ją sam pij, jeśli ci smakuje! Nie skosztowałem ani kropli z tej, którą przyniósł Malaf dziś rano. Sprowadźcie kobiety! Ja sam będę czuwał, aby jedna kropla nie poszła na marne.
Wypełniono ten rozkaz i nadeszło kilka kobiet, które czerpały, nie mówiąc ani słowa, a potem zniknęły z naczyniami w namiotach. Były przygnębione i widocznie bały się bardzo przewodnika, bo żadna