Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/457

Ta strona została przepisana.

Był jeszcze młody, ale w walce musiał być bardzo doświadczony, bo twarz jego była tak bliznami zorana, jakby ją kto siekaczem na stolnicy pokrajał. Kiedy włożył do ust i połknął ostatni kąsek, rzekł do dowódcy:
— No, jak tam dzisiaj? Czy będzie już ostatecznie posłuszna, czy nie?
Głos jego brzmiał chropawo i kracząco i był prawie tak samo brzydki, jak twarz.
— Marba! — zawołał dowódca zamiast odpowiedzi. Oczy wszystkich zwróciły się ku jednemu z namiotów, lecz wezwana nie przyszła. — Marba! — powtórzył drugi raz, lecz również bezskutecznie.
Skinął na dwu ludzi. Wstali, zniknęli na chwilę w namiocie i wyprowadzili z niego piękną, młodą dziewczynę, lat może szesnastu. W twarzy jej nie było ani śladu ostrości rysów, właściwej starszym beduinkom. Była bosa, ciało jej okryte było szatą ciemną, podobną do kaftana, a ciemne jej włosy zwisały na plecach w dwu długich i grubych splotach. Twarz jej była sztywna i nieruchoma. Wzrokiem zimnym i sztywnym patrzyła na dowódcę, przyczem zdawało się, że nie widzi jego towarzysza. Dowódca wskazał na niego i zawołał:
— Obraziłaś go i musisz to odpokutować! Pocałuj go!
Marba rozkazu nie usłuchała, zdawała się go nawet nie słyszeć; nie ruszyła nogą ani ręką, ani nawet ustami lub rzęsami.
— Pocałuj go! — zawołał dowódca głośniej, niż przedtem. — Jeśli nie, to....
Wyprostował się i wyciągnął harap hipopotami z za pasa. Ona jednak stała jak kamienny posąg bez życia, patrzyła przed siebie, jak przedtem, i ani nie drgnęła. Wtedy przystąpił do niej bliżej, uderzył ją harapem i powtórzył rozkaz. Przyjęła bolesne razy, ani nie drgnąwszy.
— Wal dopóki nie usłucha! — zawołał gniewnie młodszy jego towarzysz, zrywając się z miejsca.