Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/460

Ta strona została przepisana.

karawany i napad przygotować w ten sposób, żeby rozlewu krwi uniknąć. Poszedłem więc do naszej kryjówki i zawiadomiłem porucznika i onbaszę o moim zamiarze. Sprzeciwili mu się stanowczo.
— Nie porywaj się na to, effendi! — rzekł pierwszy. Narażasz życie i najdrobniejszy przypadek może nas zdradzić.
— Jeśli się głupio do rzeczy nie zabiorę, nie może być mowy o przypadku.
— A gdyby cię poznano?
— To i wtedy jeszcze mam się czem bronić.
— Pięćdziesięciu przeciw tobie jednemu, to trochę za wiele.
— Lepiej, żebym ja się sam na niebezpieczeństwo naraził, niż żeby potem, podczas napadu miało zginąć wielu.
— Ale jeśli ten jeden, jest człowiekiem, którego głowy i rąk potrzebują drudzy, to lepiej, żeby się nie narażał.
— Być może, że ty masz słuszność, spodziewam się jednak, że mi szczęście tym razem dopisze.
— Wobec tego muszę ci oznajmić coś takiego, czego dotąd mówić nie chciałem. Reis effendina nakazał mi wprawdzie, abym ciebie słuchał, ale równocześnie polecił mi kategorycznie, abym nie dopuścił do tego, byś swoje życie narażał. Tym razem nie mogę się na plan twój żadną miarą zgodzić.
— A cóż zrobisz, jeśli się bez twego pozwolenia wybiorę? Przemocą chyba mię przecież nie zatrzymasz?
— Owszem, zatrzymam!
— W takim razie narobię krzyku i wszystko będzie stracone, a karawana nam ujdzie.
— Tego nie zrobisz.
— Przeciwnie, daję ci na to moje słowo, a ty wiesz, że słowa nie łamię.
— Allah, Allah! — zawołał bezradnie. — Cóż teraz zrobię P
Staliśmy obok Ben Nila i Selima, którzy wciąż