Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/463

Ta strona została przepisana.

chciał ciebie puścić, a ty zagroziłeś mu narobieniem zgiełku. Owóż jeśli nie weźmiesz mnie z sobą, zmuszę cię do tego. Pójdę za tobą, a jeśli to wzbudzi, podejrzenie w zbójach, to winę sobie samemu przypiszesz.
W pierwszej chwili zdawało mi się, że powinienem złamać jego upór, widząc jednak, że jego słowa płyną z serca, przepełnionego uczuciem wdzięczności, nie chciałem mu sprawić przykrości i postanowiłem go z sobą zabrać. Podałem mu rękę i rzekłem:
— No dobrze, chodź ze mną. Plan mój musi się z tego powodu wprawdzie nieco zmienić, ale sądzę, że nam to na szkodę nie wyjdzie.
Poszedłem do szejka Monassyrów i zapytałem:
— Czy ty masz w domu syna?
— Nawet kilku.
— Czy który z nich jest mniej więcej w wieku tego chłopaka?
— Tak.
— Jak mu na imię?
— Ben Menelik.
— A czy znasz Ibn Asla lub kogoś z jego ludzi?
— Nie. Dlaczego się o to pytasz?
— Później ci to wyjaśnię, bo teraz nie mam czasu.
Z kolei zwróciłem się do żołnierza, który chciał przedtem rozniecić ogień, i kazałem dać sobie ów gnój wielbłądzi, bo teraz był mi potrzebny. Następnie osiodłałem swego wielbłąda a Ben Nil swego. Chcąc w każdym calu wyglądać na muzułmanina, wziąłem ze sobą dywan modlitewny, a pozatem zaopatrzyłem się w zapasy, które każdy podróżnik musi mieć ze sobą w pustyni. Chciałem się w ten sposób uchronić przed podejrzeniami na wypadek, gdyby rewidowano nasze wielbłądy. Wszystko, co mogłoby mnie zdradzić, więc papier, ołówek i t. p. dałem do przechowania porucznikowi. Wziąłem jednak rewolwery, bo do obrony mogły mi się przydać, a posiadanie ich łatwo było w jakikolwiek sposób wytłómaczyć.