Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/465

Ta strona została przepisana.

Ci głupcy niezręczni mieli na sobie białe haiki, które wyraźnie występowały w ciemności.
Zacząłem rozmawiać z Ben Nilemi to tak głośno, żeby nas było słychać po drugiej stronie wadi. Chciałem mianowicie, żeby nas uważali za ludzi, nie mających najmniejszego pojęcia o obecności karawany. Nazywaliśmy się przytem zmyślonemi nazwiskami dość wyraźnie, żeby nas zrozumiano. Po kilku minutach podsłuchiwacze oddalili się i zniknęli za zakrętem wadi.
— Odeszli! — rzekł Ben Nil zawiedziony. — Nie przyszli na tę stronę i zamiar nasz udaremniony!
— Nie bój się! Ci trzej wyszli tylko na zwiady. Oni doniosą swoim, co widzieli i wkrótce przyjdzie ich więcej, aby się z nami rozmówić.
Czekaliśmy z dziesięć minut, poczem zabraliśmy się do jedzenia zupy mącznej, na sposób czysto wschodni, t. zn. że sięgaliśmy palcami do garnka z klejowatą masą, a to, co się przylepiło do palców, oblizywaliśmy językiem. Wolałbym pieczoną kuropatwę, podlaną jakimś sosem, niż ten wschodni przysmak, trzeba było jednak pogodzić się z sytuacyą i poprzestać na zupie z prosa murzyńskiego. W czasie tej uczty nadesSzli znowu łowcy, ale tym razem jeszcze głośniej, aniżeli przedtem. Było ich razem dziesięciu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Wyszli z zakrętu, utworzonego przez wadi, podeszli ku nam, zatrzymali się, a idący na czele pozdrowił mię znanym mi już głosem basowym:
— Mezalchem, dobry wieczór.
Był to dowódca, który bił Marbę, córkę szejka. Zerwałem się przerażony napozór i odrzekłem:
— Allah jumesik bilcher, na Allaha, jakże się przestraszyłem! Kto wy jesteście i co tu porabiacie?
Ben Nil zerwał się także, przyczem porwał garnek, jakby chciał ocalić dla siebie jego drogocenną zawartość, napchał sobie papki do ust, ile się tylko zmieŚciło, i odpowiedział na pozdrowienie, lecz całkiem niezrozumiale. Grał swoją rolę doskonale, a dowódca upomniał go, śmiejąc się: