Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/466

Ta strona została przepisana.

— Nie lękaj się; nie zabierzemy ci jedzenia!
Zwróciwszy się do mnie, zapytał:
— Czy to ty nazywasz się Saduk el baja?
— Tak — odrzekłem w zdumieniu. — Skąd ty wiesz o tem?
— A twój towarzysz nazywa się Ben Menelik.
— Tak, ale skąd ty wiesz o tem? Ja nie znam «ciebie wcale.
— Ja wiem wszystko i nic z tego, co się dzieje w rozległej pustyni, nie może ukryć się przedemną — odpowiedział dumnie. — Co tu robicie?
— My... my... my jemy, a raczej jedliśmy — odrzekłem zakłopotany.
— Widzę to, lecz chcę wiedzieć, jaki cel sprowadził was do tego wadi?
— Allah to wie; możesz go spytać.
Musiałem udawać, że nagłe ukazanie się tych dudzi było dla mnie niespodzianką, lecz bynajmniej nie miałem zamiaru uchodzić za człowieka bojaźliwego, i dlatego w dalszym ciągu odpowiadałem już hardziej.
— Allaha trudno pytać — rzękł szorstko — a ciebie łatwo i dlatego odpowiadaj wyraźnie.
— Kto zmusi mnie do mówienia, jeśli zechcę milczeć?
— Ja.
— Kto ty jesteś?
— To ciebie nic nie obchodzi.
— Więc i ciebie nic nie obchodzi moja osoba, idź zatem tam, skąd przyszedłeś.
Wydarłem Ben Nilowi z ręki nie próżny jeszcze garnek, usiadłem i zacząłem tak spokojnie, jak gdyby nic się nie stało, wydobywać zgiętym palcem ostatki kleju z garnka. To im zaimponowało. Kiedy zaś potem zacząłem nawet szlachetnym zwyczajem Beduinów wylizywać garnek, zawołał dowódca:
— Na proroka, nie widziałem jeszcze takiego człowieka! Słuchajno, ty Saduku el baja, życie twoje wisi na jednym cienkim włosku.