Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/468

Ta strona została przepisana.

znajdują się tylko w romansach. To słuszne, bo życie jest powieściopisarzem najpłodniejszym i o najbogatszej wyobraźni; nie potrzebuje ono dla zmyślenia niemożliwej sytuacyi pogryźć tuzina gęsich piór. Ton mój i postawa były tego rodzaju, że niepodobna było wątpić w stanowczość i szybkość mojego działania. Wyloty obu luf działały widocznie przekonywująco, bo dowódcy strzelba z rąk wypadła, a długie flinty jego ludzi poszły za jej przykładem.
— Tak! — potwierdziłem. — A teraz odstąpcie o dziesięć kroków wstecz!
Wykonali to tak dokładnie, jakby się w tem ćwiczyli. Postąpiłem kilka kroków naprzód, a kiedy stanąłem między nimi a strzelbami, rzekłem w dalszym ciągu, nie spuszczając wylotu lufy z piersi dowódcy.
— Teraz ty mi odpowiesz na niektóre pytania, ale jeżeli który z was poważy się sięgnąć po pistolet, albo ty zawahasz się choćby na dwie sekundy z odpowiedzią, strzelę, a kula Ben Menelika powali następnego. Odpowiadaj więc prędko, czy jesteście sami w tem wadi?
— Nie — odpowiedział natychmiast. Myślał może, że na wiadomość o większej liczbie nieprzyjaciół osłabnie moja odwaga.
— Gdzie oni są?
— Nieopodal.
— Czy do Wadi el Berd przybywacie częściej?
— Tak.
— Czy jest tam miejsce, na którem stoją trzy zeschłe palmy?
Zawahał się z odpowiedzią. Myślał pewnie o ukrytej studni.
— Prędzej, prędzej, bo strzelam! — napierałem,
— Są trzy palmy tam, gdzie rozbiliśmy obóz.
— lm nazyb, im adżibi, co za zrządzenie losu, jaki cud! — zawołałem w najwyższem zdumieniu. — Czy przybywacie z nad Nilu, od Bir Murat?
— Tak.