Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/474

Ta strona została przepisana.

— Podziwiam cię, effendi. Teraz wierzę, że nie potrzebujesz się obawiać nikogo. Twoja przewrotność większa jeszcze, niż twoje męstwo. Jestem pewny, że wszelkie trudności zmożemy.
Prowadząc wielbłądy za uzdy, wyruszyliśmy w głąb wadi. W obozie panowała zupełna ciemność, lecz po naszem przybyciu zapalono pochodnie. Teraz należało przedewszystkiem zważać na zachowanie się dowódcy. Jeśli przywita nas jak zwykle w rozwlekłych słowach, to nie potrzebujemy obawiać się podstępu. Według zwyczaju panującego na pustyni musiał nam dowódca dać przekąskę i sam z niej coś spożyć. Jeśliby się z nami podzielił choćby jednym daktylem, nie potrzebowalibyśmy się już zdrady z jego strony obawiać. Komendant kazał wielbłądy nasze zaprowadzić do swoich, a potem zaprosił mnie, abym usiadł przy nim obok studni.
Ponieważ w swem zaproszeniu nie wspomniał wcale o Ben Nilu, zaniepokoiłem się nieco o chłopca i zapytałem:
— A mój towarzysz Ben Menelik, gdzie ma się rozłożyć?
— Niech siądzie z moimi ludźmi — odrzekł tonem lekceważącym.
— Ten młodzieniec był mi przez całą drogę bardziej przyjacielem, niż sługą — odrzekłem — i dlatego chciałbym, żeby i teraz przy mnie pozostał.
— To być nie może. Jestem kolarazym[1] tej karawany i nie wolno mi siedzieć obok nikogo niższego ode mnie.
— W takim razie proszę cię, żebyś zwrócił uwagę na to, że Ben Menelik jest synem szejka wielkiego i słynnego plemienia.

— Cóż z tego? Mnie mimoto nie dorównywa i powiem ci otwarcie, że zniżam się już, kiedy pozwalam tobie, handlarzowi, siedzieć obok siebie. Siadaj, więc i nie sprzeciwiaj się mojej woli.

  1. Kapitan.