Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/482

Ta strona została przepisana.

jako człowiek ostrożny wolałem się upewnić, bo mógł to być także ktoś inny. Toteż poskoczyłem ku niemu, chwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą obmacałem jego odzież, by się dowiedzieć, kogo mam przed sobą. Był to istotnie Ben Nil. Usiłował wydostać się z podemnie, ale przycisnąłem go silniej do ziemi z obawy, żeby nie wydał głośniejszego okrzyku, potem dałem mu zaczerpnąć trochę powietrza i szepnąłem mu do ucha:
— To ja, bądź cicho!
Natychmiast przestał się bronić, co wziąłem za znak, że mnie zrozumiał i rękę mu od gardła odjąłem. Chcąc się stanowczo upewnić co do tożsamości osoby, przesunąłem jeszcze ręką po jego twarzy i głowie, poczem puściłem go całkiem i zapytałem:
— Dlaczego przychodzisz tu za mną, zamiast tam na mnie czekać?
— Słyszałem znak — odpowiedział.
— Pamiętaj, żebyś się zawsze na przyszłość trzymał dokładnie moich wskazówek. Nieposłuszeństwo nie zawsze ujdzie ci tak gładko, jak teraz. Czy masz dość siły, aby unieść człowieka?
— Tak, jeśli nie jest olbrzymem.
— To zabierz tego draba i chodź za mną.
— Kto to jest? Co mu się stało, effendi?
— O tem potem. Teraz nie mam czasu na pogawędki.
Podniosłem Ben Kazawiego i poszedłem naprzód. Ben Nif szedł za mną z brzydalem. Z początku posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli, kiedyśmy się jednak znaleźli poza obozem, szliśmy już swobodnie i prędko. Tak doszliśmy do miejsca, w którem mieliśmy czekać na przybycie porucznika. Złożyliśmy nasze ciężary i teraz opowiedziałem Ben Nilowi, co podsłuchałem. Kiedy skończyłem, zapytał:
— Czy nie lepiej byłoby zastrzelić ich poprostu, lub przebić nożem? Uporamy się z nimi, zanim znajdą czas do obrony.