Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/483

Ta strona została przepisana.

— Być może, ale ja ich nie będę mordował. Wszystko poszło dotąd tak dobrze, że nie mam powodu planu swego zmieniać. Kiedy dowódca znajduje się w naszem ręku, dostaniemy i innych.
Wtem dał się słyszeć odgłos zbliżających się kroków. Spojrzałem na skałę i zobaczyłem żołnierzy, schodzących jeden po drugim. Niebawem znaleźli się przy nas. Szli bardzo ostrożnie i byłem pewny, że jeżeli nawet wywołali jakieś odgłosy, nie słyszano ich w obozie łowców niewolników.
— Usłyszeliśmy znak twój, effendi, i zeszliśmy natychmiast — rzekł porucznik. — Przypuszczam, że podstępem nie osiągnąłeś nic i że teraz pozwolisz nam napaść.
— Mylisz się, bo podstęp mi się udał i prawdopodobnie doprowadzi nas bez walki do celu. Pamiętajcie tylko, abyście się i nadal zachowywali zupełnie cicho i postępowali ostrożnie. Oto leżą dwaj pojmani, Ben Kazawi, zastępca wodza Ibn Asla, który jutro nadejdzie, a to jeden z jego ludzi.
— Co? Pochwyciłeś Ben Kazawiego i nikt mu z pomocą nie pospieszył?
— Jak widzisz. A osiągnąłem to podstępem, do którego ty nie masz zaufania. Później dowiesz się się o wszystkiem, a teraz musimy działać.
— Czy onbaszi jest także na dole?
— Tak, wyruszył równocześnie ze mną. Teraz znajduje się pewnie po drugiej stronie obozu i czeka na twoje rozkazy.
— A kto został na górze?
— Selim i dwaj dozorcy wielbłądów.
— Nie powinieneś był tego robić.
— Dlaczego? Czy może nie dość dwu ludzi przy wielbłądach?
— Pewnie, ale mnie teraz nie o wielbłądy chodzi, bo one nie uciekną, choćbyśmy przy nich dozorców nie postawili; obawiam się bardziej o jeńców.
— Nie bój się, effendi, bo Selim jest przy nich.