Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/485

Ta strona została przepisana.

Polecenie moje było tak wyraźne, że nikt chyba nie mógł go pojąć fałszywie. Wyszukałem człowieka, który miał pilnować jeńców. Zanim wyruszyliśmy, spytał jeszcze porucznik:
— Zapomniałeś o czemś ważnem, effendi! Co się stanie, jeśli nas odkryją?
— Zobaczyć nikt nas nie może i tylko szmer jakiś mógłby nas zdradzić. Jeżeli się wtedy do nas któryś z łowców zbliży, ażeby zbadać przyczynę szmeru, ja, jako pierwszy z was, wezmę go już na siebie i załatwię się z nim w ten sposób, że z pewnością żadnego zgiełku nie wywoła. W każdym razie macie unikać walki. Gdyby się stało coś nieprzewidzianego, powrócicie czemprędzej tutaj. A teraz naprzód za mną!
Zdaje mi się, że ten potajemny pochód do obozu nieprzyjaciela wydał się żołnierzom bardziej zajmującym, aniżeli napad. Starali się pójść za mojemi wskazówkami i posuwali się naprzód tak cicho, że moje ucho z trudem tylko było w stanie szelest jakiś posłyszeć. W odległości pięćdziesięciu kroków od obozu położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać. Oglądnąwszy się, zobaczyłem Ben Nila także na ziemi, jego następcy musieli zapewne uczynić to samo. Wkrótce ujrzeliśmy studnię; teraz należało być dziesięć razy bardziej ostrożnym, niż przedtem, gdyż po naszej prawej ręce leżeli najbliżsi śpiący. Nareszcie znalazłem się w miejscu, gdzie leżały flinty. Brałem jednę po drugiej i dawałem je Ben Nilowi, a on podawał je dalej. Podawszy mu już ostatnią, szepnąłem:
— Teraz z powrotem! Powiedz to dalej! Ja nadejdę później.
— Dlaczego z nami nie chcesz wrócić, effendi? Dokąd zamierzasz się udać?
— Do onbaszy, żeby mu wydać odpowiednie wskazówki.
— Przez sam środek nieprzyjaciół? Effendi, znowu narażasz się na niebezpieczeństwo. Zabierz mnie z sobą.
— Nie potrzebuję cię na nic. Twoje towarzystwo