Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/487

Ta strona została przepisana.

Teraz powinienem był wrócić do porucznika, lecz przyszły mi na myśl niewolnice i ich trwoga, gdybyśmy strzelać byli zmuszeni. Prawdopodobnie zaczęłyby uciekać i w ten sposób wieleby nam kłopotu sprawiły. Po namyśle postanowiłem je o wszystkiem uprzedzić, chociaż było to trochę niebezpieczne. Poczołgałem się ku obozowi, w stronę namiotu, do którego weszła Marba, córka szejka Fessarów.
Należało przecisnąć się między śpiącymi. Ci ludzie musieli rzeczywiście czuć się tu bezpieczni, gdyż spali, jak susły. Dostałem się szczęśliwie aż pod drzwi wymienionego namiotu, na żadną przeszkodę po dronie natrafiwszy. Bardzo mię to dziwiło, że zbójcy nigdzie zgoła straży nie rozstawili.
Rogoża, tworząca drzwi, była zapuszczona; podniosłem ją cokolwiek i zacząłem nadsłuchiwać. Usłyszałem szmer licznych oddechów. Zdawało mi się, że jedna ze śpiących przewróciła się na posłaniu. Wkrótce usłyszałem znowu to samo. Odgadłem, że to córka szejka nie może spać z powodu otrzymanych razów, i przewraca się z boku na bok.
— Marbo! — rzekłem wprawdzie cicho, ale tak, że musiała to usłyszeć. Ponieważ nikt nie odpowiedział, powtórzyłem kilka razy jej imię, dopóki nie usłyszałem przytłumionego głosu:
— Kto woła? Kto tu?
— Ktoś, co przynosi wam wolność. Chodź bliżej, muszę z tobą pomówić.
— Wolność? O Allah, Allah, kto jesteś?
— Nie bój się, nie należę do łowców niewolników. Jestem obcy i zakradłem się do obozu, ażeby ci powiedzieć, że może trochę później jak o świcie, będziecie wolne.
— To kłamstwo! W tem wadi znajdują się tylko sami nasi dręczyciele i nikt nie odważy się wejść między tych ludzi.
— Mówię prawdę; przekonasz się o tem.
— Nie uwierzę ci, chyba mi na proroka przysięgniesz!