Ja z Ben Nilem i żołnierzem, pilnującym jeńców, pozostałem na miejscu.
Znajdowaliśmy się za tak nagłym skrętem wadi, że z obozu nie podobna było nas zobaczyć, nawet gdyby płonęło ognisko. To też zapaliłem pochodnię, by się przypatrzyć pojmanym. Kazałem im wyjąć z ust kneble, dobyłem noża i powiedziałem:
— Macie być cicho. Kto krzyknie dostanie nożem! Możecie do mnie mówić, ale tylko półgłosem.
Przypatrywali mi się tępym wzrokiem, bo nie spodziewali się zastać mnie tutaj. Nie wiedzieli jeszcze, kto ich powalił.
— Tyż to jesteś, ty? — wybuchnął Ben Kazawi. — Nie pojmuję, skąd ci do głowy przyszło, aby nas więzić. Jak możesz obchodzić się w ten sposób ze swoimi gospodarzami?
— Jeżeli chcieliście być moimi przyjaciołami, powinniście się byli zachowywać przyjaźnie także wobec mojego towarzysza.
— I takeśmy się też zachowywali.
— Nie; chcieliście go zabić. Usta jego miały za milknąć i sądziliście, że wziąłbym ostrze strzały Tokalich za ząb węża jadowitego. Tacy ludzie, tacy skrytobójcy nie mogą być moimi przyjaciółmi. Allah odpłaca każdy czyn człowieka i was także osądzi za wasze czyny.
— Więc Allah niech będzie sędzią, nie ty. Puść nas wolno, bo kiedy Ibn Asl nadejdzie, gotów się bardzo rozgniewać na ciebie, za to, że w podobny sposób z nami postępujesz.
— Pewnie, że się rozgniewa, lecz gniew jego zwróci się raczej przeciwko wam, niż mnie. Przedewszystkiem trudno mu będzie uwierzyć w to, żeście się dali pojmać w taki łatwy sposób.
— Ja ciebie nie rozumiem, boć przecież chyba tylko za niewczesny żart muszę to wszystko uważać.
— Żart? O nie! Z ludźmi waszego pokroju nie żartuję nigdy.
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/491
Ta strona została przepisana.