Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/492

Ta strona została przepisana.

— Przecież jesteś handlarzem niewolników i przybyłeś, aby ich od Ibn Asla odkupić.
— Wezmę od niego niewolników, to prawda, ale płacić w każdym razie nie myślę. Co najwyżej zapłacę mu za nich kulą.
— Ty ciągle jeszcze żartujesz. Mów rozsądnie, ażebyśmy wiedzieli, co o tobie myśleć. A rozkrępuj nas, bo źle będzie z tobą, gdy nadejdzie Ibn Asl.
— Nie strasz mnie niepotrzebnie, bo przecież i wy mieliście względem mnie złe zamiary, a jednak nic mi się nie stało. Dostaliście się teraz po raz drugi w moje ręce a waszego Ibn Asla prawdopodobnie taki sam los spotka. Znam go i jego zamiary. Ukrywa się koło Bir Murat w towarzystwie Libana, który otrzymał polecenie, aby mię strzałą zatrutą ugodził.
— Liban! Skąd ty wiesz o nim? Przecież ja wcale o nim nie mówiłem. A i strzała, o której mówisz, nie była przeznaczona dla ciebie.
— Tak ci się zdaje, ja jednak wiem coś innego.
— Ale się mylisz na pewne, bo była przeznaczona dla tego obcego effendiego, tego psa chrześcijańskiego.
— A więc dla mnie!
— Dla ciebie?
Wpatrzyli się obaj z brzydalem we mnie oczyma pełnemi przerażenia, a po chwili Ben Kazawi wyjąkał:
— Jakto? Więc ty tym effendim jesteś?
— Oczywiście I
— I miałeś odwagę zapuścić się tak zuchwale w sam środek nieprzyjaciół?
— Zaiste! Jesteś głupcem jakich mało. Znasz mię z opowiadania już nie od dzisiaj i kiedy przed kilku godzinami ciebie i dziesięciu twoich ludzi trzymałem w szachu sam jeden, powinienbyś przypuścić odrazu, że twoim gościem jest właśnie ów effendi. Reis effendina polecił mi schwytać was i odebrać wam niewolnice. Teraz czatuje na mnie sławny Ibn Asl koło Bir Murat, a ja tymczasem znajduję się tutaj i biorę do niewoli całą jego karawanę.