Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/497

Ta strona została przepisana.

niektóre słowa i zgłoski, lecz i to wystarczyło mi, aby zrozumieć, jakie mają zamiary. Kilku ludzi miało pozostać przy namiotach, a reszta miała się przebić w stronę, gdzie leżał skrępowany Ben Kazawi i uwolnić go z więzów.
Postanowiłem więc dołożyć starań, aby ich nie puścić przez pierścień. Ostrzegłem ich przed tego rodzaju próbą, jeśli jednak mimo to chcieli nas atakować, to na nich wyłącznie spadała odpowiedzialność za skutki.
Wróciłem czemprędzej i ściągnąłem połowę moich ludzi, aby ich ustawić w miejscu panującem nad linią. Żołnierze uklękli gęsto koło siebie, trzymając strzelby w pogotowiu. Zaledwie ich ustawiłem, usłyszałem szelest i chwilę później dostrzegłem, że się ostrożnie na czworakach naprzód posuwają. Lufy strzelb zniżyły się i na dany przezemnie znak huknęły. Echo odbiło się od skał, a z niem zmieszały się krzyki ranionych i uciekających.
Cofnęli się i widocznie stracili odwagę. Ściśnięci gęsto żołnierze zajęli poprzednie swe stanowisko tak, ażeby półkole było zamknięte.
Wtem nadbiegł ktoś z tyłu i zbliżywszy się do mnie, zawołał:
— Effendi, effendi, gdzieś ty? Ja ciebie szukam.
Był to nieszczęsny Selim. Ten gałgan robił wszystko przewrotnie.
— Stul gębę! — odpowiedziałem mu. — Dlaczego wrzeszczysz?
— Ażebyś mię usłyszał, effendi.
— Jesteś głupi! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, że i nieprzyjaciel słyszy twoje wołanie.
— Jeżeli posłyszy, to nawet najśmielszy ze strachu zadrży.
— Jesteś głupi i baty odemnie dostaniesz, bo wszystko nam swoim wrzaskiem zepsułeś, a w każdym razie jesteś winnym krwi, która teraz popłynęła.
— Allah kehrim, Boże, bądź nam miłościw!