Słyszałem huk po skałach. Czy może zbójcy naszych żołnierzy wystrzelali?
— Tak jest. Dzięki tobie wszyscy do ostatniego zginęli i tylko ja sam zostałem.
— Więc uciekajmy! Prędzej, prędzej, effendi, chodź!
Wziął mnie za rękę, by mię pociągnąć za sobą.
— No, nie bój się, stary tchórzu! To były nasze strzały i nieprzyjaciele ustąpili przed nami.
— Hamdullillah! Wiedziałem, że ich mój głos przerazi i do odwrotu skłoni. Mojego krzyku lękają się nawet najwięksi bohaterowie i najśmielsi wojownicy, gdyż to jest głos najzuchwalszego wojownika z potężnego plemienia Fessarów.
— Mylisz się, bo to ryk największego osła, jakiego kiedykolwiek widziałem i z pewnością nawet mysz nie ucieknie przed tobą. Głupcze, poproś Allaha, żeby choć raz w życiu dał ci myśl jakąś trafną. Jeńcy oczywiście umknęli?
— To szejk Monassyrów ich puścił.
— Szejk? Przecież byli pod twoją strażą, nie jego.
— Istotnie mnie powierzono nad nimi opiekę, ale posłuchaj, opowiem ci wszystko, ażebyś poznał, że jestem niewinny, i owszem jak największych dołożyłem starań, ażeby wrogów naszych, łowców niewolników, napełnić strachem. Siedziałem tam na górze przy jeńcach, a szejk był przy mnie. Rozmyślałem nad tem, co jako mężny wojownik mam czynić w tak odpowiedzialnem położeniu. Tu na dole mogło przyjść już za chwilę do walki, tam jeńcy mogli się zerwać do ucieczki; trzeba było uzbroić się i przygotować na jedno i drugie. Po namyśle nabiłem strzelbę trzema, a pistolet dwoma kulami.
— I dałeś podwójną ilość prochu?
— Nawet potrójną, gdyż im więcej kul, tem więcej prochu; to stara reguła bohaterów.
— Człowiecze, czyś ty oszalał? Twoja nieszczęsna rura pękłaby podczas wystrzału i ciebieby poraniła!
— Przenigdy! Czyż nie wiesz, effendi, że trafia się
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/498
Ta strona została przepisana.