tylko tego, do kogo się mierzy? Czyż sądzisz może, żebym wylot lufy odwrócił ku sobie?
— Jesteś skończony bałwan! Nabiłeś strzelbę trzema kulami, bo chciałeś sobie w ten sposób dodać wobec jeńców powagi; tymczasem osiągnąłeś skutek wprost przeciwny, bo się potem strzelby twej obawiać nie potrzebowali.
— Effendi! Pogląd twój z gruntu fałszywy, chociaż i szejk twierdził to samo.
— Przy jakiejże sposobności on to powiedział?
— Kiedy chciałem strzelać do zbiegów.
— A jakże mogli uciekać, kiedy byli skrępowani?
— Byli skrępowani, a ja dla ostrożności badałem więzy od czasu do czasu. Łajdaki śmiali się z tego, ale ponieważ tylko głupi się śmieją, okryłem się godnością głębokiego milczenia. Mówili bardzo dużo z szejkiem.
— Cicho, czy głośno?
— Oczywiście, że cicho. Z początku wezwałem ich, żeby mówili zrozumiale, gdyż, jako ich dozorca, chciałbym wiedzieć, co mieli sobie do powiedzenia, lecz oni sami zwrócili moją uwagę na to, że głośną rozmowę mogliby tu na dole usłyszeć nieprzyjaciele. Ponieważ to popsułoby plan twój, pozwoliłem im chętnie na przyciszoną rozmowę. Zdaje mi się, że w ten sposób znacznie się przyczyniłem do tego, że plan twój ci się powiódł.
— Co o tem wszystkiem myślę, powiem c! później, teraz tylko chcę wiedzieć, w jaki sposób zbiec im się udało.
— W jaki sposób? Bardzo łatwo. Szejk dobył noża, przeciął jeńcom więzy, zanim miałem czas temu przeszkodzić, a oni zerwali się i uciekli.
— Szejk? Czy może z nimi razem uciekł?
— Nie, został. Siedzi jeszcze na górze tam, gdzie przedtem.
— Czy powiedział ci, co skłoniło go do tego czynu?
— Nie, ale tobie chce to powiedzieć. Kiedy ci łajdacy uciekli, wymierzyłem ze strzelby, ażeby ciała
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/499
Ta strona została przepisana.