Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/501

Ta strona została przepisana.

złościła ucieczka jeńców, lecz tego nie można było już cofnąć, ani myśleć o pościgu. Była noc, a nam potrzeba było ludzi tak bardzo, że nie mogliśmy się obejść ani bez jednej osoby.
Noc przeszła, a oblężeni nie spróbowali po raz wtóry przebić się przez nasz pierścień. Kiedy ciemność zaczęła w wadi ustępować przed dniem, zobaczyliśmy zbójców obozujących dokoła namiotów. Z postawy ich wnosić należało, że przez całą noc spodziewali się ataku.
Kto teraz rzucił okiem na sytuacyę musiał przyznać, że była dla nas o wiele korzystniejsza. Łowcy mieli wprawdzie lepszą osłonę, ale pozbawieni strzelb nie byli już dla nas niebezpiecznymi. Kazałem sprowadzić Ben Kazawiego, by z nim pomówić. Na twarzy dowódcy zbójów malowała się ponura zawziętość, a kiedy objął okiem plan cały, zasępił się jeszcze bardziej.
— Cóż ty na to? — zapytałem go. — Kto tu ulegnie, my czy wy?
Przypatrzył się naszym ludziom i rzucił potem szukające spojrzenie na wadi w górę i na dół.
— Kogo szukają oczy twoje? Czy może Ibn Asla? On jeszcze tu być nie może. A może oglądasz się za mokkademem albo kuglarzem? Oni ci także pomocy nie przyniosą. Nie mają broni ani wielbłądów, a ludzie, których wyślę za nimi, dościgną ich bardzo prędko.
— Allah ’l Allah! Kto poradzi na kismet — mruknął pod nosem.
— Nikt — odpowiedziałem, — a twój kismet, to śmierć.
— Kiedy mam umrzeć?
— Za kwadrans.
— Czy mię każesz zastrzelić?
— O nie! To byłaby dla ciebie zbyt zaszczytna śmierć. Stryczek każę ci włożyć na szyję, a wielbłąd będzie cię włóczył.
— O Mahomecie, o Abu Bekrze! Jak może wierny ginąć od stryczka?