Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/502

Ta strona została przepisana.

— Nie biadaj! Łotr jest łotrem, czy nazywa się muzułmaninem, czy żydem, czy poganinem. Otrzymasz to, co ci się należy.
— Każdy człowiek jest niewolnikiem swojego przeznaczenia i dlatego nie powinieneś winy we mnie szukać.
— Bardzo łatwo znalazłeś usprawiedliwienie dla siebie, mimo to nie sądź, żebyś w ten sposób rozszerzył pętlicę stryczka, który ci przeznaczony. Masz przed sobą jeszcze tylko dziesięć minut życia.
— Nie bądź tak nagły effendi. Daruj mi życie, a ja ci w zamian daruję niewolnice.
— Nie masz prawą darowywać ludzi; oni są tylko Boga własnością.
— To weź nasze wielbłądy.
— One należą już do mnie; wystarczy rękę wyciągnąć.
— Weź sobie wszystkich moich ludzi i pozabijaj ich, tylko mnie puść wolno!
— Człowiecze, tyś nietylko złoczyńca, ale i tchórz, jakich mało. Pomagałeś może w zabijaniu tysięcy biednych murzynów, a sam drżysz, kiedy ci teraz śmierć w oczy zaglądnęła. Czy sobie sprawy z tego nie zdajesz, jaki bezbożny i szatańsko samolubny jest twój wniosek? Ażeby jednego nie wydać na zasłużoną karę, mam zabić pięćdziesięciu, ludzi? Zgroza mnie przejmuje, kiedy na ciebie patrzę.
— Niech cię przejmuje. Ja chcę żyć, żyć, żyć! Daruj mi życie, a uczynię wszystko, czego odemnie zażądasz.
— Ten drab skomlił ze strachu przed śmiercią, jak dziecko. Porwało mnie obrzydzenie. Chcąc już raz skończyć tę niemiłą rozmowę, zapytałem:
— Czy dotrzymasz słowa, gdy go zażądam?
— Przysięgnę ci na wszystko, co chcesz — odpowiedział, odetchnąwszy swobodniej.
— Dobrze. Będę łaskawszy, aniżeli na to zasługujesz. Przypominam ci, żeś żądał odemnie, abym cię