Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/508

Ta strona została przepisana.

także trafiony w to samo miejsce, co tamten. Ponowne, zdwojone wycia odpowiedziały mi na to, ja zaś nabiłem strzelbę czemprędzej.
Pośrednik cofnął się nieco za drugich, chcąc tem widocznie zaznaczyć, że się z towarzyszami nie zgadza. Zaczął im znowu tłomaczyć, ale przedstawienia jego przyjęto nieprzychylnie, bo jeden z łowców przystąpił do niego i zaczął mu nożem machać przed twarzą. Nie długo groził, bo i jego kula moja powaliła na ziemię.
Teraz już krzyczeć przestali. Widocznie trafność dwóch pierwszych strzałów uważali za czysty przypadek, trzecia kula jednak dowiodła im, że się pomylili i że ich wszystkich, w podobny sposób mogę poczęstować. Ranni wili się z bolu na ziemi, inni w trwodze oczekiwali, na kogo z nich kolej teraz przyjdzie. Pełnomocnik przemawiał do nich pospiesznie i natarczywie, a kiedy znowu podniosłem strzelbę, żeby wymierzyć, wykonał ręką ruch przeczący i zawołał:
— Nie strzelaj, effendi, wstrzymaj się jeszcze na chwilę!
— Tylko minutę, — odrzekłem, spuszczając strzelbę.
Szczególne, że tym drabom nie przyszło na myśl ukryć się za namiotami; w każdym razie dałoby im to chwilową przynajmniej zasłonę. Kiedy upłynęła minuta i podniosłem strzelbę, żaden z nich nie chciał być trafionym. Odrzucili broń, a pośrednik zawołał, wznosząc ręce do góry błagalnie:
— Zatrzymaj się! Wszyscy się poddajemy! Nie strzelaj! nie strzelaj!
— W takim razie przejdźcie na tę stronę, ale po jednym i bez broni! U kogo broń znajdziemy, ten będzie wisiał.
On sam był pierwszy. Przyszedłszy do mnie powiedział:
— Effendi, tyś straszny człowiek, a kule musiał ci lać sam dyabeł. Wierzę, że byłbyś nas jednego po