Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/511

Ta strona została przepisana.

udział. Teraz muszę przedewszystkiem zobaczyć rannych.
Chciałem już odejść, lecz Marba przytrzymała mnie za rękę i rzekła:
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę! Ci ludzie nie zasługują na to, żebyś spieszył się dla nich. Jeśli zginą z ran swoich, sami tego chcieli.
— Ale są przecież ludźmi!
— Nie, to drapieżne zwierzęta i zanim puszczę cię do nich, proszę cię, żebyś mi powiedział, co stanie się z nami i z nimi?
— Was zaprowadzimy do Berberu, skąd znowu reis effiendina odeśle was do ojczyzny.
— Ale i ty, effendi, musisz tam z nami jechać, ażeby nasi ojcowie i bracia mogli ci podziękować. A co stanie się z rozbójnikami?
— Oddam ich reisowi effendinie, ażeby zostali ukarani.
— Przez kogo?
— Przez sędziów kedywa.
Machnęła ręką wzgardliwie i rzekła:
— Znamy dobrze sprawiedliwość tych ludzi! Ibn Asl nie obrabował sądu, lecz nasze plemię, a więc nie sąd, lecz nasze plemię powinno sądzić tych rozbójników!
— Twojego życzenia, Marbo, żadną miarą spełnić nie mogę.
— A czy spełni je reis effendina?
— Nie. Prawa nie pozwalają mu na to.
— Jeżeli tak, to te prawa są bardzo niesprawiedliwe. Pomyśl sobie tylko, co ci rozbójnicy zrobili! Czy mam ci ich zbrodnie wyliczyć? Jaka będzie ich kara? Nasze matki i dzieci leżą pozabijane na piaskach pustyni, a co my musiałyśmy znieść w drodze, to opowiedzieć trudno. Zasłużyli na srogą zemstę z naszej strony. Effendi, proszę cię, bądź wobec mnie szczerym i powiedz prawdę! Czy naszym wojownikom będzie wolno się zemścić?
— Nie.