z nami, lecz odmówiłem jego prośbie. Zostawiłem wczoraj w obozie dalekowidz, więc wyszedłem na górę, żeby go zabrać. Nie mając właściwie do tego żadnego powodu, spojrzałem przez szkła w kierunku, w którym udali się wczoraj mokkadem i muzabir. Daleko ku południowemu zachodowi coś błyszczało, jakby wyschłe bagno solne. Nie zwracając na to uwagi, zabrałem się się do powrotu, a kiedy mijałem jakiś stożek skalny, zobaczyłem w oddali, na samem wejściu do wadi dwu ludzi, którzy na wielbłądach do wąwozu wjechali. ale na widok obozu cofnęli się czemprędzej za skałę. Zatrzymałem się i w tamtą stronę zwróciłem perspektywę. Za chwilę ukazał się moim oczom człowiek, idący pieszo, który przyciskał się do skały, ażeby go nie widziano. Patrzył on ku nam z wielką uwagą. Choćbym nie widział twarzy, poznałbym go odrazu po bogato złotem wyszywanem ubraniu. Co za niespodzianka! Był to reis effendina.
Odległość między nami wynosiła z tysiąc kroków. Wołania nie byłby słyszał, zbiegłem więc na dół ku miejscu, gdzie stał. Zobaczył mnie i poznawszy, wyszedł naprzeciw.
— O, to dobrze, effendi! — zawołał do mnie. — Sądziłem już, że mam przed sobą łowców niewolników.
— Tak też jest rzeczywiście — odpowiedziałem, podając mu rękę. — Schwytaliśmy ich.
— A niewolnice?
— Są także.
— Allah ’l Allah, effendi, jestem tem zdumiony w najwyższym stopniu. W jaki sposób zdołałeś ich schwytać? Gdzie spotkałeś porucznika?
— W Korosko.
— Przypuszczałem, że tam ciebie zastanie. W jakiż sposób trafiliście na zbójców?
— Zaraz ci to opowiem. Powiedz mi jednak wprzód, gdzie są twoi ludzie, bo chyba przecież nie jesteś tu sam?
— Zołnierzy moich zostawiłem za skałą. Sam
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/518
Ta strona została przepisana.