Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Tak, natychmiast! — odrzekł stróż domu.
— To wprowadź ich.
Selim wyszedł, a Murat rzekł głosem wylękłym:
— Ja odchodzę! Muszą być przekonani, że ja o tej sprawie nic nie wiem, że nie mam z nią nic, zupełnie nic wspólnego.
— Nie; lepiej zostań pan tutaj.
— Dlaczego?
— Ażebyś pan usłyszał, jak ja siebie i pana wydobędę z matni. Ani o mnie, ani o panu nikt nie powie, że obawiamy się policyi. Ja postąpiłem zupełnie zgodnie Z prawem, a pan nie śmiesz mnie się zaprzeć, lecz obecnością swoją oświadczysz, że zgadzasz się ze mną.
— Tak pan sądzisz? No, dobrze; być może, że masz pan słuszność, więc zostanę. Ale dzieci musimy ukryć.
— Na co? Przecież nie mam zamiaru zatajać tego, że znajdują się tutaj, więc mogę je pokazać. Usiądź pan spokojnie obok mnie. Ciekawy jestem, w jaki sposób ci policyanci przedstawią sprawę,
Podczas rozmowy wypaliły nam się fajki. Ponieważ murzyna nie było pod ręką, nałożyliśmy je sobie sami i tak w postawie pełnej godności czekaliśmy na wejście urzędników. Byłem pewien, że nie będą budzili zbytnio zaufania i nie zawiodłem się. Byli to Arnauci, uzbrojeni od stóp do głowy. Nie przyszło im nawet na myśl powiedzieć jakieś słowo na powitanie, lub się ukłonić. Przebiegli wzrokiem po izbie, poczem zapytał jeden z nich, podkręcając wąsa i przystępując do mnie na kilka kroków:
— To ci murzyni?
Oczywiście, że nic nie odpowiedziałem, udałem nawet, że go nie widziałem, ani nie słyszałem wcale.
— Czy to ci murzyni? — huknął już do mnie, wskazując na dzieci.
Milczałem w dalszym ciągu. Na to przystąpił bliżej, trącił mnie nogą i spytał gniewnie:
— Czy jesteś ślepy i głuchy, że ani widzisz, ani słyszysz, kto przy tobie stoi?