Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/65

Ta strona została przepisana.

— Na miłość Allaha; co panu strzeliło do głowy? — Będzie źle z panem.
— Moje zachowanie się odniesie właśnie jak najlepszy skutek — odpowiedziałem.
— Nie łudź się pan. Na coś takiego nawet ja się nie odważę; ja, poddany padyszacha.
— Masz pan zupełną słuszność, ale na co nie odważy się poddany padyszacha, na to może pozwolić sobie Frank, do którego stosują się nie wasze prawa, lecz prawa jego kraju. Kto przychodzi do mnie, ten mnie musi pozdrowić, w przeciwnym razie przepędzę go, Kto zaś dotknie mnie nogą, temu wymierzam policzek, czego tu zaniechałem ze względu na pana. Usiądźmy sobie spokojnie.
— Spokojnie! — lamentował. — Zdaje mi się, że wkrótce będzie u nas bardzo niespokojnie. Byłeś pan zbyt zuchwały i pożałujesz tego.
— Chyba nie! Nie pierwszy to raz uczę takich ludzi grzeczności. Ja ich znam. Im więcej im pozwalać, tem stają się zarozumialsi, a tracą odwagę, gdy natrafią na odważnego człowieka. Jestem pewien, że...
Wtem okazało się, że sabtiów dobrze osądziłem, gdyż sprawdziło się to właśnie, co zamierzałem powiedzieć. Drzwi otworzyły się powoli, a policyanci weszli, ukłonili się i pozdrowili nas słowem „sallam“. Groźba zwrócenia się w danym razie do kedywa poskutkowała. Zresztą zawdzięczam ten efekt raczej mojemu szczęściu, aniżeli bystrości, jak się to wkrótce miało okazać.
— Sallam! — odpowiedziałem, a Murad Nassyr oddał pozdrowienie tem samem słowem.
— Effendi — rzekł ten, który mówił przedtem — polecono nam dowiedzieć się, gdzie znajdują się murzyni, których zabrałeś z sobą z piwiarni.
— Są, jak widzicie, tu ze mną.
— Więc to oni? — rzekł, wskazując na Djangeh i jej brata.
— Tak, to oni.
— A zatem zabierzemy ich do ich pana, Abd el