Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/69

Ta strona została przepisana.

— Miasto, a więc mnie także! Na to nie mogę się zgodzić. Nie spotkalibyśmy się.
— Owszem! Skorzystam z pierwszego statku nilowego albo wsiądę na łódź żaglową, ażeby z dziećmi pojechać w górę rzeki. Gdzieś tam zaczekam na pana a potem, gdy pan nadpłyniesz, wsiądę na pański statek.
— Czy mogę na to liczyć?
— Na pewno; dotrzymam słowa. Niech pański długi Selim pójdzie dziś jeszcze do portu i dowie się, kiedy jaki statek odchodzi. Ja sam nie chcę się dziś pokazywać.
— A dzieci chcesz pan zabrać ze sobą?
— Tak, gdyż spodziewam się, że w Chartumie znajdę sposobność wysłania ich do Dongiolów. Skoro raz zająłem się niemi, nie chcę utknąć na samym początku. Szkody przez to nie poniesiemy; przeciwnie jestem przekonany, że podczas drogi będziemy z nich mieli wierne i czujne sługi.
— Ja też tak sądzę i postaram się o to, żeby im w drodze nie zbywało na niczem. Właściwie jednak i teraz jeszcze jestem tego zdania, że może lepiejby było nie wdawać się w tę sprawę z niemi.
Powiedział to w taki sposób, że wyraźnie było widać, jak poważnie nad tem myślał. On poprostu nie był wrogiem niewolnictwa; i tego zmienić nie byłem w stanie.
Wkrótce potem wszedł murzyn, żeby nam donieść, iż pani na nas czeka. Za drzwiami stała czarna służąca, którą uwolniłem od bólu zębów, poświeciła nam na wązkich schodach i wprowadziła do pokoju całkiem pustego i nieumeblowanego. Tylko na środku leżał mały dywan. Gdy służąca oddała Turkowi lampę i wyszła, ukazała się głęboko zasłonięta postać Letafy, siostry mego gospodarza. Powierzchowność jej nie harmonizowała bynajmniej z miłem imieniem. Ujrzałem białe fałdy szat, z pod których wyglądały na dole dwa małe pantofle. Szła wolno ku środkowi