Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/83

Ta strona została przepisana.

— Nie kłam, bo nim nie jesteś. Przybrałeś tylko głos jego, by mnie oszukać, ale ręce świętych kalifów wyciągnięte dla mojej obrony, a w raju modlą się za mnie ust tysiące. O Allah, Allah, zmniejsz moje grzechy, żebyś ich nie mógł zobaczyć, i dopomóż mi do pokonania złego ducha, który zapuszcza już w kark mój pazury.
Ten człowiek, który ośmielał się iść w zawody z bohaterami wszechświata, był, jak się pokazało, pierwszej próby mazgajem. Perswazye nic nie pomogły. Nie bojąc się tego, żeby skorzystał ze swego arsenału, odwinąłem go i jęczącego ze strachu wywlokłem na dziedziniec. Dopiero, kiedy mnie poznał przy świetle gwiazd, wyprostował się dumnie i powiedział:
— Edffendi, na co się odważyłeś!
— Na nic!
— Na bardzo wiele! Dziękuj Allahowi, że jeszcze żyjesz! Poznałem cię natychmiast po głosie. Gdybym cię był uważał za ducha, dusza twoja, jako dym, opuściłaby ciało, gdyż jestem straszliwy w gniewie, a okropny w złości!
— Więc nie boisz się stracha?
— Ja i bać się! Jak możesz o to pytać. Poszedłbym w zawody ze wszystkimi duchami i smokami piekieł.
— Bardzo mi to na rękę, gdyż pomożesz mi zanieść ducha do mojej izby.
— Ducha? — zapytał, skurczywszy się we dwoje. — Żartujesz, panie! Kto nosi ducha?
— Ja to potrafię, a i ty także. Tam leży, popatrz! Zaniesiemy go do pokoju.
Poszedł wzrokiem w kierunku mojej wyciągniętej ręki i zobaczył jasno odzianą postać, leżącą na ziemi.
— Pomóż nam, Panie! Daj nam swoje błogosławieństwo! — zawołał, wyciągając odpychająco obie ręce. — Ani rozkaz padyszacha, ani przykazanie, ani ustawa nie zawiedzie mnie tam, gdzie leży ten najwyższy z dyabłów!