Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/87

Ta strona została przepisana.

— Dobrze, pójdę pomówić z Muradem. Ty zaś, Selimie, zostaniesz tutaj przy więźniach.
— Słusznie, bardzo słusznie! — odpowiedział, kłaniając mi się po raz pierwszy od dnia poprzedniego, gdyż wśród wielkiego rozdrażnienia zapomniał zupełnie o zwykłej uniżoności.
— Spodziewam się, że mogę ci powierzyć tych jeńców? — rzekłem.
— Z całą pewnością, effendi! Zaduszę ich, jeśli choć jedno słowo powiedzą, albo ruch fałszywy uczynią. Możesz być pewnym, że jestem stworzony na dozorcę takich złoczyńców. Jedno spojrzenie mego orlego oka wystarczy, by napełnić ich największą trwogą i niepokojem. Pozwól mi jednak, bym się w broń zaopatrzył.
— Ależ to niepotrzebne, bo leżą skrępowani.
Drugiego ducha związałem także.
— Wiem o tem dobrze, effendi, ale broń podwaja godność człowieka i dodaje powagi jego rozkazom.
Widać było, że się boi zostać sam na sam z tymi dwoma skrępowanymi ludźmi. Zaczekałem chwilę, aż Selim sprowadził cały swój arsenał, poczem udałem się do mieszkania Murada Nassyra, do którego wszedłem po raz pierwszy. Urządzone było wykwintnie i wygodnie. Selim stał pełen oczekiwania i zaczął:
— Co się stało, effendi? Trudno mi uwierzyć w to, co słyszałem. Selim opowiedział mi o swoich bohaterstwach, ale w ten sposób, że większej części nie zrozumiałem.
— Cóż ci on takiego opowiadał?
— Było ośm upiorów; dwa pan schwytał, a jeden panu umknął, on zaś walczył z pięcioma.
— I zwyciężył ich oczywiście!
— Nie. Z pańskiej winy musiał pozwolić im uciec.
— Z mojej? Dlaczego?
— Właśnie w chwili, kiedy był blizkim zwycięstwa i kiedy strachy prosiły go o łaskę, odwołał go pan na dziedziniec, żądając pomocy.