Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.1.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— Mów prawdę, bo ta wiadomość jest dla mnie niezmiernie ważna. Nie rozgniewam się na ciebie, jeśli się przyznasz, żeś się niepotrzebnie wygadał.
Przyłożył obie ręce do serca i rzekł tonem największej szczerości.
— Effendi, nie obrażaj mej pobożnej duszy, sądząc, że cię okłamuję. Jesteś przyjacielem mego pana, więc służę ci tak wiernie, jak jemu. Urodziłem się, jako syn milczenia, a z ust moich wychodzi tylko mowa miła Allahowi i świętym kalifom. Przysięgam ci, że nie powiedziałem ani słowa.
— Dobrze! — rzekłem, chociaż wątpiłem w jego prawdomówność. — Kiedyż Dahabijeh opuści przystań?
— O godzinie trzeciej, to jest wtedy, kiedy wszyscy prawowierni muzułmani wyruszają w podróż.
— A gdzie ten okręt stoi na kotwicy? Czy jest w pobliżu kawiarnia, z której możnaby go widzieć?
— Niedaleko od portu znajduje się kawiarnia z obszerną werandą, z której widać między innymi okrętami także i ten, o którym mówimy. Jeżeli chcesz, zaprowadzę cię tam natychmiast.
— Dziękuję ci. Na razie nigdzie się nie wybieram. Sądzę, że powiedziałeś prawdę, w każdym razie jednak zastanów się nad tem, że człowiekowi, który raz skłamie, nigdy się na przyszłość nie ufa.
— Słusznie, bardzo słusznie! — przyznał mi, przyczem ukłonił się tak nizko, że brzegiem turbanu prawie ziemi się dotknął, i wyszedł.
Po jakimś czasie przyszedł do mnie Nassyr. Czuł potrzebę pomówienia jeszcze raz o tem, co się stało, przyczem pokazało się, że uważał teraz Abd el Baraka za nieszkodliwego.
— Przekonał się, że nie myślimy żartować — rzekł — podpisał się i z pewnością będzie się starał o to, abyśmy nie potrzebowali zrobić użytku z broni, którą przeciw niemu rozporządzamy.
— Jestem inego zdania. Przypuszczam, że Abd el Barak będzie się starał wydobyć od nas dokumenty,