Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— Mylisz się i twierdzenie twoje zbiję jednym jedynym dowodem. Czy mianowicie istnieje choćby jeden mahometański medresse[1], w którymby wasi studenci uczyli się naszej biblii?
— Rozumie się, że nie, bo młodzieży naszej nie wolno zajmować się nauką, dotyczącą jakichkolwiek innych religii, poczytanoby im to za grzech śmiertelny.
— Ale w naszych uniwersytetach pracują uczeni i bardzo sławni ludzie i badają razem z uczniami koran i rozumieją go, kto wie, czy nie lepiej, niż wasi profesorowie. Wy nie macie pojęcia o naszej biblii, a mimoto nazywacie nas giaurami, my zaś znamy wasz koran dokładnie i możemy na tej podstawie wyrobić sobie nieomylny pogląd na cały islam.
— Czy i ty byłeś uczniem takich sławnych badaczy?
— Owszem, uczęszczałem na wykłady jednego z najbardziej poważanych badaczy. Przetłómaczył on dzieła uczonych, jak Abu Pfeda, Beidhawi, Samachszari i inni, sto przypowieści Alego. Pod jego kierunkiem poznałem waszą mowę i koran sunnę, i objaśnienia, dodane przez waszych nauczycieli religii. Mogę tedy udzielić ci wyczerpujących wyjaśnień na każde zapytanie, dotyczące islamu.
— Cud nad cudami! Chrześcijanin chce objaśniać koran i inne święte księgi mnie, fakirowi el Fukara! Czy słyszał kto kiedy o czemś podobnem i czy ty, effendi, nie tylko w czynach, ale w słowach chcesz być koniecznie zuchwałym?
— O zuchwałości i mowy tu być nie może. Wywody swoje opieram na podstawach pewnych i naukowo dowiedzionych. Możesz się o tem przekonać, jeśli chcesz.

— Nie, nie chcę i nie mogę dysputować z chrześcijaninem o islamie. Zresztą wiem z góry, że nie dałbyś się nawrócić! Mnie zależy jedynie na kilku pytaniach, na które odpowiedzieć mi musisz. Nawet

  1. Uniwersytet.