Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/111

Ta strona została przepisana.

z darami i prośbą błagalną o pokój. Na to mogę ci przysiąc.
— E, co do waszej wogóle przysięgi, to przekonałem się wiele razy, a nawet i dzisiejszego jeszcze dnia, co ona warta, jeśli ją składa muzułmanin. Czy to już wszystko, o czem chciałeś mówić ze mną?
— Wszystko. Chciałem poznać twoje poglądy jako uczonego chrześcijanina na zesłanie Madhiego.
— I dowiedziałeś się. Radbym jednak zapytać cię jeszcze o pewną rzecz, a mianowicie, o czem to rozmawiałeś z Abd Aslem?
— O pewnym wielkim błędzie, który on popełnił. Prosił mnie, abym błąd ten naprawił w jego imieniu.
— I przyrzekłeś?
— Tak, effendi.
— Pytanie jednak, czy będziesz w możności odpowiedzieć temu zadaniu.
— Mogę. Otrzymałem wszystkie potrzebne wskazówki.
— Czy nie chciałbyś i mnie wtajemniczyć w tę sprawę?
— Daruj, effendi, ale to była spowiedź umierającego starca, zresztą sam zdobyłeś się na tyle delikatności, że usunąłeś się, by nic nie słyszeć. Czyżbyś teraz żałował tego?
— No, nie, ale obawiam się, że okoliczność ta może niepowinna być dla mnie obojętną.
— Ona ciebie bezwarunkowo nie dotyczy.
— Tak? Nie planowaliście nic przeciwko mnie?
— Jak śmiesz nawet o to pytać! Uratowałeś mi życie i jestem ci winien wdzięczność, wierzaj mi, że gdyby tylko groziło ci cokolwiek, nie omieszkałbym zawiadomić cię o tem.
— On przecie jest twoim przyjacielem.
— Wdzięczność moja dla ciebie przewyższa wielokrotnie ową znajomość; możesz mi zaufać.
— Ufam zazwyczaj tylko tym, których doskonale znam, ciebie jednak spotkałem dziś poraz pierwszy.