Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Mnie jednak tak się bardzo spieszy, że bezwarunkowo czekać na was nie mogę.
— Czemuż nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Zdawało mi się, że ci wcale niespieszno, a zresztą my pojedziemy bardzo szybko i wcale nie stracisz na czasie, gdy zaczekasz na nas.
— Ależ, effendi, dla mnie zbyteczne jest towarzystwo i jakakolwiek ochrona; podróżując sam jeden, będę się czuł o wiele bezpieczniejszym, niż razem z chrześcijanynem, którego obecność mogłaby mnie właśnie narazić na niebezpieczeństwa.
— Mam przecie żołnierzy, a zresztą obstaję stanowczo przytem, że nie odjedziesz wcześniej od nas.
— Jakiem prawem obchodzisz się ze mną, jak z jeńcem, radbym wiedzieć!
— Prawem obrony własnego życia; okoliczności właśnie tak się złożyły, że nie mogę postąpić inaczej.
— Czyżby mój wcześniejszy odjazd był połączony z niebezpieczeństwem dla ciebie?
— Tak.
— Allah ’l Allah! Posądzasz o to mnie, Mahdiego, przed którym w prochu czołgać się będą miliony.
— Ach, tak! Puściłeś nareszcie barwę. Więc to ty jesteś tym wybranym, z którym Allah osobiście rozmawiał! To ty strącisz z tronu kedywa i sułtana! Ty? Ty zdobędziesz ziemię i wytępisz chrześcijan? Ty uzupełnisz posłannictwo proroka i mieczem islamu sięgniesz z jednego końca świata na drugi?
W czasie tych pytań mierzyłem go wzrokiem od stóp do głowy, a na słowo „ty“ kładłem wyraźny nacisk, poczem dodałem:
— Otwarcie mówiąc, ty nie wyglądasz nawet na takiego człowieka, któryby umiał dowodzić choćby dziesięcioma żołnierzami, a chciałbyś podbić całą kulę ziemską?
— Nie drwij, bo ci to nie wyjdzie na dobre! Jestem obdarzony duchem proroczym i znam wszystkie sprawy, wiem, co się już stało i co się stanie w przyszłości,