Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/119

Ta strona została przepisana.

— Niech błogosławi i tobie! Skąd przybywasz?
— Z Chartumu — odrzekłem, zmuszony mimowoli do kłamstwa.
— Gdzież jest twój namiot?
— Nie używam nigdy namiotu, lecz mieszkam stale we własnym domu w Suezie.
— Czemże ty jesteś?
— Handluję wszystkiem, co tylko pod rękę podpadnie, najchętniej jednak...
Nie dokończyłem, robiąc wiele mówiącą minę i gest ręką na znak, że nie wypada dokończyć rozpoczętego zdania.
— Zakazanym towarem? — pochwycił w sam czas.
— A gdyby tak było, czy wolno mi się przyznać do tego otwarcie?
— Mnie możesz to powiedzieć i bądź pewny, że cię nie zdradzę.
— Czasem istotnie milczenie więcej warte, niż mowa.
— O, nie zawsze. Jeżeli jakiś kupiec chce dobrze zarobić, to musi ostatecznie mówić z kimś o tem.
— W tym wypadku rzeczywiście wygadałem się z tego powodu, ale na razie nie o interes idzie.
— Jeżeli jednak się nie mylę, jeżeli dobrze cię zrozumiałem... Przybyliście tu na wielbłądach, a gdzie udacie się dalej?
— Kupować.
— Co?
— No, to — burknąłem niejasno, aby się raczej sam domyślał na swój sposób.
To go usposobiło dla mnie nietylko życzliwie, ale że tak powiem, nawet serdecznie. Uważał mnie z wszelką pewnością za handlarza niewolników; z drugiej strony, ja nie wątpiłem ani na chwilę, że mam do czynienia z łowcą niewolników, poddanym Ibn Asla, którego właśnie miałem zamiar odszukać. Rzecz wymagała, ażeby nie przyznać się przed nim otwarcie, gdyż dobry łowiec ludzi nie wygaduje się odrazu przed pierwszym lepszym nieznajomym. Domyślałem się dalej,