Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/130

Ta strona została przepisana.

z mojej strony było wprost niemożliwe. Na szczęście nie pokazał się wcale.
Nastąpiła teraz aszya, modlitwa wieczorna, przepisana na godzinę po zachodzie słońca, poczem trzeba było wybrać się w dalszą drogę. Nie pytałem, jak i którędy pojedziemy, i dowiedziałem się dopiero w ostatniej chwili od nieznajomego.
— Pojedziemy konno. Udamy się do szejka el beled, aby nam dał jeszcze dwa konie.
— Czy tylko zechce, wszak nie zna nas wcale.
— Przypuszczam, że niepowinien się wahać, skoro zostawicie tu wielbłądy, a to wcale nie byle jakie zwierzęta, zresztą on idzie zawsze na rękę Ibn Aslowi.
— Zna go osobiście?
— Jest naszym mężem zaufania i pomocnikiem. Wiesz przecie, że łowca niewolników musi mieć wszędzie zaufanych ludzi, którzy udzielają mu wskazówek i na wypadek ostrzegają przed niebezpieczeństwem. Ja zresztą, wróciwszy tu jutro o świcie, oddam mu obydwa konie.
Szejk dał nam konie z wielką gotowością i nawet nie przyjął zapłaty, jaką mu zaofiarowałem za tę usługę. Wsiedliśmy więc na konie i pojechali. Noc była ciemna, bo gwiazdy jeszcze nie nabrały pełnego blasku.
Jechaliśmy zrazu całą godzinę na południe w głąb stepu, poczem zakreśliliśmy łuk ku wschodowi, zbliżając się znowu ku rzece. Natrafiliśmy w dalszym ciągu na drzewa stojące zrzadka, których jednak było coraz więcej, aż wreszcie wjechaliśmy w gęsty las. Tu zatrzymaliśmy się pod rozłożystem drzewem, a przewodnik nasz udał się dalej pieszo w celu odszukania Ibn Asla, którego miał zawiadomić o naszem przybyciu i zapytać, czy zechce nas przyjąć.
— Boisz się, effendi? — szepnął do mnie Ben Nil.
— Nie, ale tylko jestem mocno podniecony.
— Oh, i ja. Jeżeli nas pozna — zginęliśmy.
— Sądzę, że niema tam nikogo, ktoby nas znał