Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/135

Ta strona została przepisana.

— Dla mnie również, i jeżeli ci się nie podobam, w takim razie nie myślę nawet zadawać sobie trudu w tym kierunku i bądź zdrów. Chodź, Omar!
Zwróciłem się z zamiarem odejścia, Ben Nil tak samo, wtem Ibn Asl przystąpił do mnie nagle i, położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— Za pozwoleniem... Nie zrozumiałeś swego położenia... Kto przychodzi do mnie w tem miejscu, ten nie może się oddalić.
Popatrzyłem nań z uśmiechem i odparłem:
— A jeżeli ja mimoto odejdę?
— Nie odejdziesz! Zatrzymam cię przemocą.
— Spróbuj!
Powiedziawszy to słowo, chwyciłem Ben Nila za rękę i umknęliśmy w las. Stało się to tak nagle, że Ibn Asl zdębiał ze zdumienia. Umknęliśmy, zanim zdołał wyciągnąć rękę, by którego z nas zatrzymać. Następnej chwili jednak odzyskał świadomość i krzyknął donośnie:
— Łapaj! Trzymaj! — A wszyscy co do jednego marsz za nimi w pogoń!
Wszystko, co żyło, zerwało się na równe nogi i biegło w las, nawet Ibn Asl z obydwoma swoimi towarzyszami. Ja zaś odbiegłem nie więcej niż dwadzieścia kroków i zwróciłem się nagle w tył, w kierunku, gdzie kończył się krąg świetlny ognisk obozowych. Pociągnąłem za sobą Ben Nila w trzcinę i obaj przykucnęliśmy do ziemi. Tuż poza nami rozlegały się bezustannie głosy szukających nas bezskutecznie opryszków.
— Czemu nie uciekasz dalej? — pytał Ben Nil, — Oni nas nie dogonią.
— Ależ ja wcale uciekać nie chcę.
— Miałżebyś tu pozostać?
— Bynajmniej, chcę tylko przekonać przez to Ibn Asla, że nie dam sobie rozkazywać. Teraz wszyscy zniknęli już za drzewami, chodźmy!
Wyleźliśmy z wysokiej trzciny i pobiegli bardzo