Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/137

Ta strona została przepisana.

jeszcze bezpiecznymi. Ibn Asl nałożył trzecią fajkę i zapalił ją, puszczając dym prosto mego nosa.
— To, co się teraz stało, nie zdarzyło mi się istotnie jeszcze nigdy. Jesteś zapewne albo lekkomyślny figlarz albo bardzo doświadczony handlarz.
— To ostatnie właśnie, — odrzekłem — przeszedłem w życiu niejedno i wcale się nie boję, jeżeli przyjmuje mnie ktoś, nie pozdrowiwszy wprzódy.
— Czyż mogę powiedzieć ci marhaba[1], nie znając cię?
— I tak i nie. Każdy postępuje wedle swej woli i upodobania. Ja naprzykład witam się z każdym, kto mnie odwiedza.
— A jeżeliby to człowiek zły i nie zasługujący na to?
— W takim razie znajdę czas, by go napędzić.
— Wtedy, gdy ci już wyrządził szkodę.... Mojem zdaniem lepiej jest naprzód wypróbować, a potem dopiero osądzić.
— A więc możesz mnie egzaminować i będzie mi nawet bardzo miło, tylko przedtem zwracam ci uwagę, że jestem dziś bardzo zmęczony. Jechaliśmy całą noc i dzień i jesteśmy niewyspani, bądź więc łaskaw i nie przeciągaj egzaminu do rana!
Popatrzył znacząco na swoich towarzyszy, a ci na niego tak samo, nie wiedząc, czy śmiać się z mego zachowania, czy też nas łajać, gdy wtem Ben Nil wtrącił w poważnym i uroczystym tonie:
— I głodni jesteśmy, jak szakale.
Ibn Asl wybuchnął głośnym śmiechem.
— Na Allaha, jesteście obaj dobranymi łobuzami! Ja jednak tym razem odstąpię od swoich zasad i obdarzę was zaufaniem.

— Nie sprawi ci to wcale trudności, — przerwałem mu — bo już sam fakt, że poważyłem się na odszukanie ciebie Świadczy najlepiej, że przybyliśmy w poważnych zamiarach.

  1. Pozdrowienie.