Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/154

Ta strona została przepisana.

W nocy przedziurawiłem beczki i wszystka nafta wyciekła do rzeki.
— Allah! Co ja słyszę!
— Nie była to rzecz łatwa. Z początku miałem ochotę uciec, oczywiście zabrawszy ciebie, ale się przekonałem, że rozmawialiście jeszcze, a ty leżałeś poza nimi, wobec czego niemożliwe było dla ciebie wydobycie się stamtąd. Musiałem więc zaniechać ucieczki i przedsięwziąć co innego.
— A to dlatego poczułem naftę, gdy rano wyszedłem na pokład. Ludzie tłómaczyli sobie, że to wskutek parowania. Widziałem też w trzcinie kilka nieżywych ryb.
— Poniżej, z wszelką pewnością, będzie ich więcej. Czy woda była zabarwiona?
— Nie.
— A zatem nafta była dobrze oczyszczona albo też silny wiatr poranny spędził szybko wszelki osad. Dla nas to znakomite!
— Ja, panie, nie widzę w tem nic znakomitego. Jeżeli odkryją tajemnicę, to podejrzenie padnie wyłącznie na nas.
— Możliwe, ale co nam mogą udowodnić?
— Ci ludzie nie będą się wcale pytać o dowody. Musimy więc wynieść się stąd i to jak najszybcej.
— Bez kwestyi, że najpraktyczniejszem dla nas byłoby, gdybyśmy mogli czmychnąć, ale...
— Jakie „ale“?
— Przedewszystkiem nie możemy tego uczynić, bo naokoło są ludzie, którzy, spostrzegłszy nasze zamiary, zatrzymaliby nas z wszelką: pewnością, i sprawa przegrana na całej linii.
— A możebyśmy spróbowali tak, jak wczoraj w wieczór — to znaczy poprostu uciec.
— W takim razie strzelanoby do nas.
— A czemu nie strzelano wczoraj?
— Bo było ciemno, a dziś jest jasno i w tem cała różnica. Dziś z pewnością zastrzeliliby nas obu, gdyż mamy dzień i jest ich zresztą dosyć.