Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Możemy i my strzelać.
— To prawda, ale przytem musielibyśmy się zatrzymać i dać przez to ścigającym możność tem pewniejszego schwytania nas. Nie, z tego nic nie będzie, a nasza ucieczka powinna mieć dwa cele: po pierwsze musimy się wydostać z paszczy lwa, w którą wleźliśmy sami dobrowolnie, a ponadto ostrzec reisa effendinę. Niestety, i jedno i drugie niemożliwe. W razie naszej ucieczki, musielibyśmy błąkać się przez dłuższy czas po drodze, a tymczasem reis effendina byłby już tutaj. Wprawdzie nie grozi mu już spalenie żywcem, ale rabusie mogą nastawić na niego inną jakąś łapkę lub też napaść nań znienacka. Będąc tu — łatwo zaś możemy mieć sposobność ostrzeżenia go, bądź też przez podstęp uniemożliwić opryszkom zbrodniczą robotę.
— Co do ostrzeżenia, to wątpię bardzo... Gdyby naprzykład który z nas krzyknął w decydującej chwili — czyż sądzisz, że uszłoby nam to bezkarnie?
— Sądzę, że niekoniecznie musimy wołać. Można naprzykład spowodować przez nieuwagę wystrzał karabinu.
Mimo wszystko, lepiej byłoby dla nas, gdyby w chwili odkrycia twojej roboty koło beczek nie było nas tu wcale.
— Masz zupełną słuszność, ale — zostaw to już mnie wszystko. Możliwe, że wpadnę na jaką myśl.
— Myśl ta powinna przyjść bezzwłocznie, gdyż tracimy drogocenny czas nadaremnie.
Siadł koło mnie i czekał na „pojawienie się“ zbawiennej myśli, niestety, zazwyczaj na świecie tak się zdarza, że człowiek właśnie w najbardziej piekącej potrzebie nie może się zdobyć na żaden pomysł. Tak było i ze mną. Natężałem mózg przez cały kwadrans — daremnie. A tam na brzegu Ibn Asl rozmawiał bardzo żywo z jednym z opryszków, spoglądając ciągle ku nam. Niebawem przybył na pokład, ale w twarzy jego nie zauważyłem żadnej zmiany, gdy odezwał się do mnie z tą samą, co poprzednio, uprzejmością.