— Effendi? Ben Nil? Allah akbar — Bóg jest wielki.... Co ja słyszę, co słyszę!
— Milcz gaduło! Zgubisz nas! — zdołałem szepnąć do starego i w tej chwili wszyscy, znajdujący się na pokładzie, otoczyli nas w koło.
— Powiedz raz jeszcze, powtórz! — wołał Ibn Asl. — Co oni za jedni?
Moje ostrzeżenie jednak poskutkowało. Zapytany nie odpowiedział i z miny jego wywnioskowałem, że namyśla się, co ma rzec.
— Mów, kim oni są! — powtórzył Ibn Asl.
— Kto? — odparł Abu en Nil niewątpliwie w tym celu, by zyskać na czasie.
— Ci dwaj, których wymówiłeś nazwiska.
— Ci? Ci dwaj? Nie znam ich wcale.
— A przed chwilą nazwałeś jednego z nich effendim, a drugiego Ben Nilem... Słyszałem na własne uszy!
— No tak, wypowiedziałem nazwiska, ale nie miałem na myśli tych dwu obcych.
— Szatan przez usta twoje przemawia!... W jakiż sposób mógłbyś mówić o effendim i Ben Nilu, jeśli ci nimi nie są?
— Sam nie wiem, co powiedziałem w przystępie oburzenia i rozpaczy. Przecie kazałeś mnie związać za to, że wspomniałem o effendim i Ben Nilu. Czyż więc dziwi cię to, iż powtórzyłem do samego siebie nazwiska, które nie wiem z jakiego powodu były przyczyną mego nieszczęścia?
— Krzyczałeś wyraźnie: Co się z tobą stało, za co cię związano... Skądże wzięło ci się to pytanie?
— Mówiłem to do siebie... Tak... Za co cię związano, Abu en Nilu? Czy nie wolno mi było tego powiedzieć?
— Czy ty, psi synu, ty, wnuku psiego syna, myślisz, że ja głupi? Dajcie tu bat! Zaraz usta mu się rozwiążą!...
W tej chwili rozległ się na brzegu głośny, rozpaczliwy okrzyk:
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/169
Ta strona została przepisana.