Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/17

Ta strona została przepisana.

Utknął, zerwał się z ziemi, przysłonił sobie oczy ręką i spojrzał ku wschodowi.
— Co takiego? — zapytałem go. — Czy co widzisz?
— Tak, zauważyłem nad trawą punkt, którego przedtem nie było. To zapewne jakiś jeździec.
Wstałem, rozciągnąłem dalekowidz i zobaczyłem człowieka siedzącego na wielbłądzie i zdążającego do studni. Kiedy zbliżył się tak, że nas zobaczył, stanął, by się nam dobrze przypatrzyć. Następnie zatrzymał się tuż przedemną na wielbłądzie i pozdrowił:
— Sallam aleikum! Czy pozwolisz mi, panie, napoić wielbłąda z tego bir aczan i zaspokoić swoje własne pragnienie?
— Aleikum sallam! Ta studnia jest dla wszystkich i nie mogę zabronić ci uczynić, co ci się podoba.
Odpowiedziałem chłodno, ponieważ na pierwszy rzut oka, wywarł na mnie niemiłe wrażenie. Ubrany był jak zwykły Beduin i uzbrojony w strzelbę, nóż i pistolet. Twarz jego nie miała rysów odpychających, lecz nie podobał mi się jego ostry, badawczy, kolący niemal wzrok. Przytem, jako zważającego na wszystko, musiało mię uderzyć to, że z pytaniem zwrócił się do mnie. Żołnierze mieli mundury wicekróla, ja zaś i przewodnik byliśmy ubrani po cywilnemu. Powinien był więc w danych warunkach zwrócić się do żołnierzy. Ta okoliczność i jego szukający czegoś wzrok napełniły mnie pewną nieufnością, która i później nietylko nie ustąpiła, lecz zwiększyła się jeszcze.
Zsiadł z wielbłąda, odprowadził go na bok i puŚcił na paszę. Potem zaczerpnął sobie wody, napił się, usiadł naprzeciw mnie i wyciągnął z pod haiku cybuch i wyprawny pęcherz z tytoniem. Nałożył fajkę, zapalił ją, podał mi tytoń i rzekł:
— Masz, panie, nałóż sobie także! To fajka pozdrowienia, którą ci podaję.
— Dzięki za twoją dobroć, lecz.... z niej nie skorzystam — odpowiedziałem odmownie.
— A więc nie palisz? Czy należysz do jednej