— Gdzieżby, jeżeli nie w twojej kajucie?
— Ale wydaliłeś się z niej i poszedłeś do beczek.
— Chyba może we śnie... Nakotłowałeś mi głowę przed spaniem temi beczkami, tak że oczywiście mogły mi się przyśnić...
— Byłeś tam na jawie i nie wyprzesz się tego.
— Nikt nie może wypierać się tego, czego nie popełnił.
— W beczkach są otwory.
— Wiem o tem... Nie widziałem nigdy w życiu takiej beczki, któraby otworu nie miała.
— Co? — kopnął mnie raz jeszcze nogą — tobie żarty w głowie? Nikt inny tylko ty przedziurawiłeś beczki.
— Dajże mi czysty spokój ze swojemi beczkami! Ciekaw jestem, z jakiego powodu mogłyby mnie one zajmować...
— Dla uratowania reisa effendiny! Przyznaj się, no przyznaj się, bo cię zetrę na miazgę, na proch!
Podniósł nogę w zamiarze kopnięcia mnie w samą twarz. Być wystawionym na tego rodzaju obelgę, i to wobec tylu ludzi, nie należało do zbyt wielkiej przyjemności. Leżałem związany, bezsilny, zdany na łaskę i niełaskę zbydlęconego zbrodniarza i najwstrętniejszego pod słońcem łotra i gbura.
I oto ma mnie w ręku jako igraszkę! A przecie miało być zupełnie przeciwnie! Czyż w tem rozpaczliwem położeniu nie było dla mnie żadnej obrony, żadnego ratunku? Niepodobna było odpowiadać na jego obelgi tak samo, jak nikt rozsądny nie dobyłby szabli celem pojedynkowania się z parobkiem, który ma do rozporządzenia widły do gnoju. Instynkt nakazywał mi bronić się jedynie wykrętami i możliwe, że byłaby w tem jakaś deska ratunku, a zresztą wystrychnąć na dutka tego łotra nie byłoby wcale zdrożnością. Ale skoro tylko spróbowałbym wykrętów, mógłby opryszek snadnie posądzić mnie o trwogę i to byłoby najgorsze, co tylko sobie wyobrazić można. Trwoga!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/171
Ta strona została przepisana.