Położenie moje było wcale, a wcale nie do pozazdroszczenia, jednakże nie bez wyjścia, ani na myśl bowiem mi nie przyszło uważać się za zgubionego. Spojrzałem tedy śmiało w oczy niebezpieczeństwu, nie dbając bynajmniej, czy nie przepłacę tego życiem i to zaraz.
— Przyznać się? — rzekłem. — Tylko zbrodniarze i grzesznicy są obowiązani do wyznań, a to przecie, co ja uczyniłem nie jest ani grzechem ani zbrodnią.
— Stwierdzasz więc temi słowy, że to twoje dzieło?
— Tak.
Spojrzał na mnie jak osłupiały; nie spodziewał się widocznie tego po mnie.
— Czy słyszycie? Czy wy słyszycie? — ryknął, ochłonąwszy ze zdziwienia. — To on! Przyznał się. Człowieku, czy ty sobie wyobrażasz, że wydałeś przez to na siebie wyrok śmierci? Pocoś ty wypuścił naftę?
— Odpowiedź na to sam wypowiedziałeś przed chwilą.
— Zeby ocalić reisa effendinę?
— A gdyby... Jestem przecie jego przyjacielem.
— I obcym effendim?
— Tak!
— A ten twój niby pomocnik, Omar?
— Ben Nil.
Otwartość moja wywarła na nim tak silne wrażenie, że cofnął się o dwa kroki w tył. Widocznie sądził, że będę dalej brnął w wykrętach i przeczeniu wszystkiemu, gdyż tylko w ten sposób mogła mnie nęcić iskierka nadziei, aż nagle usłyszał wszystko odrazu, bez zbytnich nalegań i dochodzeń.
— Słyszeliście? — zwrócił się do swoich ludzi — On się przyznał, że jest obcym effendim... Mamy go więc w swych rękach. Allahowi najwyższemu niech będzie cześć i dzięki!
Chwila ta dała sposobność Ben Nilowi do wypowiedzenia szeptem:
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/172
Ta strona została przepisana.