Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/173

Ta strona została przepisana.

— Cóżeś zrobił dobrego, effendi, wszystko przepadło, zginiemy z wszelką pewnością.
— Nie trać odwagi i pozostaw resztę mnie, już ja zdołam się wymotać! — odrzekłem uspokająco.
Ludzie poczęli teraz cisnąć się do nas, by nam się bliżej przypatrzyć, a Ibn Asl stanął znowu tuż nade mną i syczał, zgrzytając zębami:
— Jesteś, effendi, zuchwały w bardzo wysokim stopniu, ale nie miałeś zapewne pojęcia, co znaczy dostać się w moje ręce.
— E, nie jest znowu tak źle, Przeżyłem gorsze już rzeczy. Gdyby nie przypadek, nie byłbyś się wcale dowiedział, kim jestem. Masz więc czem się szczycić, i czy naprawdę zawdzięczasz to własnym zdolnościom, że znajduję się w twej mocy?
— Robaku marny! Śmiesz mi urągać jeszcze! — krzyknął zły do ostateczności i kopnął mnie nogą.
— Teraz możesz mnie kopać, bo jestem ubezwładniony, ale zwracam ci uwagę, że każde to kopnięcie odpłacisz mi bardzo, a bardzo drogo.
— Tobie? A to kiedy? Grozisz zemstą? Czyś oszalał, czy co?
— Mówię z pełnem przekonaniem. Jak długo twojem zdaniem, będę zmuszony znosić zelżywości od ciebie?
— Tak długo, dopóki nie wyzioniesz ducha wśród strasznych męczarni.
— Śmiej się z tego! Zważ, że reis effendina jest tutaj!
— O, spuszczasz się na niego? Zdaje ci się, że cię uratuje?
— Owszem.
— No, no, możesz się łudzić, ale nie długo; ja oczywiście nie mogę spalić tego psiego syna, ale...
Urwał, bo na krawędzi pokładu wszczął się ruch. Człowiek, który był wysłany na posterunek w kierunku Hegazi, przecisnął się przez grupę ludzi i, łapiąc z trudnością oddech w piersi, meldował: