Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/174

Ta strona została przepisana.

— Panie, nic z naszej nafty. Reis effendina nie przybędzie tu drogą wodną.
— Tylko którędy?
— Allah mnie natchnął, bym poszedł nieco dalej, niż mi rozkazałeś, i stanąłem na brzegu tak, że miałem widok nietylko na rzekę, ale i na step. Tam właśnie ich spostrzegłem.
— Skąd wiesz, że to reis effendina?
— Któżby inny? Byli wprawdzie bardzo daleko ode mnie, ale poznałem ich po uniformach.
— Jeżeli tak, to może to i prawda. llu ich było mniej więcej?
— Nie liczyłem ich. Szli dwójkami i pochód był bardzo, bardzo długi.
— Kiedy oni mogą się tu pojawić?
— Będą się skradali ku nam ostrożnie i dla tego potrzebują wiele czasu na to, nim się do nas dostaną.
— Wobec tego musiny uciec. Pies popsuł nam szyki, niszcząc natę, pozostałby nam jeden tylko sposób, to jest walka. Nie wątpię ani na chwilę, że zwycięstwo byłoby po naszej stronie, ale lepiej jest uchylić się od tego, żeby sobie zaoszczędzić szkody w ludziach. Bo chociaż zwyciężylibyśmy, wielu z nas musiałoby polec. Co do reisa effendiny, to już ja obmyślę niezawodny sposób w celu unieszkodliwienia go raz na zawsze. A zatem do roboty, towarzysze! maszty w górę, rozwinąć żagle! Wiatr nam sprzyja i wkrótce będziemy stąd daleko na górnym Nilu.
Wszystko, co tylko znajdowało się na brzegu, spakowano na okręt z wyjątkiem tylko wypróżnionych beczek, które powrzucano do rzeki, poczem podniesiono maszty i rozpięto żagle. Nokwer był skonstruowany w sposób odmienny, niż inne tego rodzaju statki. Oprócz głównego masztu na środku był mniejszy na przodzie. Za kilkoma podmuchami wiatru odbiliśmy od brzegu i popłynęliśmy pod wodę w górę.
Że przytem każdy miał coś do roboty, zwa-